czwartek, 28 lutego 2013

Cuda się zdarzają

19 grudnia zadzwoniłam do mojego mentora-instruktora, śmiejąc się, by poinformować go:

— M., mam dla Ciebie dwie wiadomości: dobra i złą. Dobra jest taka, że będę jeszcze z Tobą jeździła elką. Zła – nie zdałam.

25 lutego zadzwoniłam do M., komunikując mu przez łzy:

— Mam dla Ciebie dwie wiadomości: dobrą i złą. Dobra jest taka, że zdałam. Zła, że nie będę już z Tobą jeździła elką.

Widać nie można mieć wszystkiego. Szkoda.

P.S. Prawdopodobieństwo trafienia dwa razy na tego samego instruktora jest w moim przypadku zaskakująco duże. Na szczęście ostatnio mężczyzna, który decydował o moim zdaniu, bądź niezdaniu, był po prostu niesympatyczny, a nie agresywnie próbujący mnie uwalić i traktujący mnie jak idiotkę. Co ciekawe, moje umiejętności nie różniły się znacząco od tego, co prezentowałam na pierwszym egzaminie, jednakże podobnie jak za pierwszym razem, łatwiej było mi skupić uwagę przy egzaminatorze, a nie na jazdach przed egzaminem.

P.S.2 W moim Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego wisi ogromny plakat głoszący: "Co czwarta osoba ma, lub będzie miała problemy ze zdrowiem psychicznym". Nie miałam co do tego wątpliwości, gdy na 20 minut przed egzaminem zostałam poinformowana przez pogodną panią, że ministerstwo uznało, że prawo działa wstecz i dlatego muszę dopłacić 28 złotych do egzaminu, ponieważ "zamówiłam" go przed 19 stycznia (?). Przy tej informacji fakt, że na nowy egzamin musiałam tak długo czekać, zupełnie przestał budzić moje emocje.

Natomiast w Wydziale Komunikacji dowiedziałam się, że wyrobienie prawa jazdy kosztuję 100 i 50 groszy. Niestety, wbrew temu co sugeruję cena tej usługi, nie będzie wyrobione z platyny i dostarczone do mojego domu w ciągu 24 h. Zrobią go z różowego plastiku, a czas oczekiwania na nie wyniesie około 3 tygodni.

niedziela, 30 grudnia 2012

Ja i samochodzik

Każdy z kim rozmawiałam o egzaminie na prawo jazdy przyznaje, że to był (a właściwie zazwyczaj były) najbardziej stresujące sprawdziany w życiu, przy których matura, pierwsza sesja, czy warunek z super trudnego przedmiotu to takie nic. Coś wiem na ten temat, ponieważ ten test moich sprawności intelektualno-manualnych związanych z prowadzeniem samochodu oblałam, a potem w ogóle na kilka lat porzuciłam sam pomysł podchodzenia do zdobycia prawka.

W tym roku kilka niepowiązanych ze sobą zdarzeń zainspirowało mnie do tego, by wrócić do walki o wymarzone uprawienie do prowadzenia samochodu (nie ukrywam, że najbardziej wpłynęła na mnie relacja mojego znajomego na temat umiejętności prowadzenia samochodu jakie posiada jego siostra. Otóż siostra kolegi właściwie nie posiada takowych umiejętności. To zrodziło we mnie pytanie – skoro ona może, to dlaczego niby ja miałabym nie móc?). Po refleksji rozłożonej na kilka miesięcy przyszła pora na odważną decyzję, potem wybór instruktora i o to stało się. Mimo traumy sprzed lat, braku wiary we własne umiejętności (którą manifestowałam wmawianiem sobie i otoczeniu, że posiadam tajemniczą dysfunkcję uniemożliwiającą mi odnalezienie się na drodze podczas prowadzenia pojazdu samochodowego), po raz drugi weszłam na ścieżkę robienia prawka.

Zaczęło się doskonale. Instruktor, mój mentor, mistrz i samochodowe guru, okazał się godny tych tytułów. Zamiast tresury (wciśnij sprzęgło, delikatnie zwolnij sprzęgło, spokojnie naciśnij gaz!) jaką znałam z kursu, przypomniał mi jak zmienia się biegi, a potem zostałam poproszona o wyjechanie na ulice. Kiedy ja w panice rozważałam, czy aby za chwilę nie zginiemy pod kołami samochodów, wbijając przy tym wzrok w światła hamowania uczestnika ruchu przede mną, a potem przeżyłam coś na kształt zawału serca, nie wiedząc czy aby tir nadjeżdżający z naprzeciwka nie zmiecie nas z powierzchni oblodzonego asfaltu (myślałam wtedy, że nie mam pojęcia jak ustawić samochód, by stał po prawej stronie właściwego pasa ruchu, a nie np. na środku dwóch), mój instruktor radośnie tłumaczył jak działa ogrzewanie tylnej szyby, wskazując mi gdzie jest odpowiedni przycisk. Zachowywał się tak, jakby prowadzenie samochodu było czymś normalnym, a mnie traktował jak myślącego człowieka, który potrafi wykonywać manewry na drodze. Co ciekawe, nawet kiedy stawiał przede mną trudniejsze wyzwania niż jazda na wprost, zamiast tłumaczenia mi czynności sekunda po sekundzie, po opisaniu co mam zrobić (np. zawróć na skrzyżowaniu), wracał do zwykłej rozmowy, a potem w razie potrzeby (a początkowo takich „potrzeb” było dużo) podpowiadał jaki zająć pas, czy przypominał o kierunkowskazie.

Nie wiadomo jak, nie wiadomo dlaczego, okazało się, że pasy ruchu, światła i znaki wcale nie są chaotyczną drogową dżunglą, w której czuję się jak 3-latek. Wyszło też na jaw, że podejmowanie decyzji podczas prowadzenia samochodu to nie kwestia loterii i szczęścia, ale racjonalnych decyzji opartych na zasadach ruchu drogowego (wreszcie zrozumiałam dlaczego kierowcy w ok. 50% przypadków nie wjeżdżają pod prąd). Właściwie kluczem do sukcesu okazało się jedno proste założenie mojego mentora – ocenił on, że jako jego kursantka jestem psychicznie i intelektualnie zdolna do myślenia, a nie tylko do bezrefleksyjnego stosowania się do komend. Po tych ekscytujących odkryciach przyszedł czas na egzamin.

W przeddzień egzaminu wróciły koszmary sprzed lat. Przypomniałam sobie czasy kiedy wydawało mi się, że umiejętność prowadzenia samochodu jest pod względem trudności porównywalna do sterowania statkiem kosmicznym po nieodkrytych rejonach wszechświata, z kokpitem wyposażonym w urządzenia z przyciskami oznaczonymi w języku koreańskim. Stres, który zawładnął moim myśleniem był tak silny, że nie wiedziałam, w którą stronę kręcić kierownicą, by przy cofaniu jechać zgodnie z własnym oczekiwaniem. Totalnie paraliżował mnie strach, że nie dość, że na pewno obleję egzamin, to być może utknę już na etapie teoretycznym, co dla mnie, w tamtym dniu, oznaczałoby konieczność popełnienia honorowego samobójstwa.

Kiedy nadszedł termin sądu ostatecznego, ze wstydem przyznaje, że rano stres odbierał mi mowę w fizycznym sensie. Miałam trudności z opanowaniem przepony na tyle, by wydawać z siebie słyszalne przez człowieka dźwięki. Jednak po przekroczeniu progu ośrodka zdenerwowanie po prostu się ulotniło. Oczekując na swoją kolej, przez 40 minut obserwowałam ze spokojem przerażone twarze ludzi, którzy przytulali się do swoich współtowarzyszy, wertowali podręczniki, czy chodzili nerwowo po korytarzu. Surowy wystrój ośrodka z makabrycznymi zdjęciami wypadków drogowych i atmosfera kompletnej paniki sprawiły, że całkowicie się wyciszyłam. Kiedy nadeszła godzina egzaminu teoretycznego, weszłam do odpowiedniej sali, zajęłam pierwsze stanowisko. Prowadzący był bardzo wysokim mężczyzną w średnim wieku, miał aparat słuchowy. Odebrałam go jako dość poważną i zasadniczą osobę, ale dumną i budzącą szacunek. Kiedy pokazywałam mu swój dowód osobisty zauważyłam, że ma jakiś paproszek na głowie, ale nie miałam odwagi zwrócić mu uwagi. Test skończyłam jako pierwsza, wynik był bezbłędny. Po wyjściu z sali miałam wyrzuty sumienia, że mój egzaminator dalej będzie z tym paprochem chodzić. W oczekiwaniu na część praktyczną wdałam się w rozmowę z inną dziewczyną, którą starałam się rozśmieszyć, widząc jak mocno jest spanikowana. Ja po zdaniu pierwszego testu czułam się wręcz wyluzowana.

Po godzinie, podczas której moim największym zmartwieniem było to, czy nie zacznie mi burczeć w brzuchu podczas egzaminu, wyczytano moje nazwisko. Na placu manewrowym czekał na mnie ten sam mężczyzna, który prowadził teorię. Zareagowałam z nieukrywaną radością, w końcu znana twarz dodaje otuchy. Na szczęście nie miał już paproszka. Co prawda od pierwszej chwili sprawiał wrażenie osoby, która nie bardzo jest zainteresowana tym co mam do powiedzenia (moje pytanie o to czy mogę położyć rzeczy na tylnym siedzeniu zostało całkowicie zignorowane), ale jego antypatia co do mojej osoby stała się dla mnie oczywista dopiero kilka minut później. Podczas przygotowania do jazdy miałam niejasne wrażenie, że pojazd stoi krzywo, ponieważ kompletnie nie potrafiłam wychwycić prawej linii w lusterku, natomiast lewa była w niepokojąco dziwnym miejscu. Przyjęłam, że zapewne mimo świadomego zachowania spokoju, podświadomie mój umysł nadal pozostał w stanie paniki i prawdopodobnie przerosło mnie intelektualnie właściwe ustawienie lusterek. Kiedy jednak ruszyłam do przodu (tak, przodu), a egzaminator zatrzymał mnie mówiąc, że najechałam na linię, pomyślałam, że dzieję się coś dziwnego. Na szczęście najechanie nie było wyjechaniem poza linię i dostałam drugą szansę. Z niedowierzaniem podjęłam próbę wyjaśnienia tej sytuacji, jednak już w trakcie artykułowania pytania dotarło do mnie, że nie uzyskam sensownego wyjaśnienia.

Wyjazd na miasto mógłby być tematem na komedię w stylu Stanisława Barei. Egzaminator z super dokładnym czujnikiem w oczach, wspomagany lusterkami, mierzył czy przypadkiem nie najechałam choćby centymetr na linie przy manewrach na skrzyżowaniach, czego akurat udawało mi się unikać za każdym razem. Niestety kiedy zabrał mnie na drogę zawaloną źle ustawionymi samochodami, aby uniknąć wyrwania lusterka zjechałam troszkę za bardzo na lewo, dopuszczając się tym samym dotknięcia lewą stroną lewych kół prawej krawędzi linii nieprzerwanej, co oczywiście było skandalicznie niepoprawne. Na szczęście kilka minut później przyjechaliśmy tam znowu i mogłam już spokojnie, jadąc 20 km na godzinie, z wbitym wzrokiem w lewe lusterko i kontrolując cały czas prawy bok samochodu, uniknąć ponownego najechania na linie i przy okazji cudem nie urwać lusterka. Następnie mój współtowarzysz podróży z bardzo poważną miną poinformował mnie, że skręcając na prawo nie stałam wystarczająco mocno po prawej stronie prawego pasa, co było kolejnym poważnym błędem. Oczywiście każdy mój arcypoważny występek miałam szanse popełnić dwa, a nawet trzy razy, bo wracaliśmy w dokładnie te same miejsca, gdzie została mi zwrócona uwaga (była to nieskuteczna technika uwalenia mnie, bo nie popełniałam tych samych przewinień).

Raz nawet postanowiłam upomnieć się o sprawiedliwość. Stało się to kiedy zatrzymałam się przed przejściem dla pieszych, które w momencie zwalniania było okupowane przez przechodniów, równolegle do mojego pasa zatrzymała się elka, ale szczęśliwie uniknęłam jej wyprzedzenia (co byłoby kolejnym bardzo wielkim błędem). Jak się okazało, było to naturalnie złe posunięcie, bo dowiedziałam się, że przejście dla pieszych jest przecież puste (widocznie kierujący elką, instruktor w elce i ja mieliśmy zbiorowe halucynacje, ewentualnie poprawnym byłoby przejechanie między pieszymi na pasach i udawanie, że są niewidzialni). Moje argumenty za tym, że postąpiłam słusznie nie było istotne. Wśród licznych błędów jakie popełniłam, jakieś 2 zdarzyły mi się, ponieważ nie do końca słyszałam co mówi mój egzaminator. Wymawiał słowa cicho, niewyraźnie, a kiedy próbowałam prosić o powtórzenie, otrzymywałam dużo werbalnych i pozawerbalnych sygnałów, że to bardzo zły pomysł – poprzez np. groźny ton głosu, artykułowanie słów jakbym była idiotką, czy informowanie, że nie powinnam przerywać (chociaż „przerywałam” tylko kiedy panowała cisza). Z tego powodu nie udało mi się np. wykonać poprawnie polecenia „zahamuj z szybkości 50 km/h przed znakiem”. Nie usłyszałam jaki to znak i dopiero po chwili dotarł do mnie komunikat do jakiej szybkości mam się rozpędzić.

Z głupot przyznaję się do tego, że zatrzymałam się chcąc ustąpić pierwszeństwa w miejscu, gdzie nie było w ogóle takiej potrzeby. Co ciekawe, niemal przez cały egzamin mój stan umysłu nadal był względnie spokojny, chociaż momentami byłam bardzo zła na człowieka, który zachowywał się wobec mnie skrajnie nieuczciwie i po prostu chamsko. Zapewne ta wściekłość również pomogła mi opanować stres. Mimo relatywnego spokoju, podczas wyjątkowo długiego postoju na czerwonym, lewa noga drżała mi tak mocno, że musiałam przytrzymywać ją łokciem, by nie zgasł mi samochód. Na szczęście przez niewyraźne mówienie mojego egzaminatora przez ostatnie 15 minut jazdy po mieście myślałam, że już nie zdałam, więc pozwoliłam sobie na większą pewność siebie (od razu zostałam upomniana, że trzymam źle dłonie na kierownicy, źle = wygodnie i poręcznie).

Gdy jechałam już zupełnie na luzie, nie bojąc się kolejnych informacji o tym co robię niewłaściwie, zerkałam czasem w tylne lusterko. Mój egzaminator siedział wtulony w szybę, z twarzą zwróconą w stronę ulicy. Jego długie nogi zajmowały znaczną przestrzeń samochodu, ale za każdym razem kiedy zbliżały się do lewarka, nerwowo przyciągał je go siebie, w obawie przed dotykiem mojej dłoni podczas zmieniania biegów. Zdałam sobie sprawę z tego, że wiozę zagubionego człowieka, którego duma tak naprawdę jest tylko iluzją. Chociaż to pewnie brzmi dziwnie, miałam ochotę poklepać go po ramieniu, a nawet przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.

Po ponad 30 minutach wreszcie znalazł się konkretny powód do zakończenia egzaminu z wynikiem negatywnym. Podobno wymusiłam pierwszeństwo. Być może. Prawe lusterko miałam źle ustawione po tym, co stało na placu i przez cały egzamin kombinowałam z patrzeniem w tylną szybę i tylne lusterko, co znacznie utrudniało zmienianie pasów. Egzaminator zresztą doskonale zdawał sobie z tego sprawę, widział ile musiałam się nagimnastykować za każdym razem, kiedy chciałam sprawdzić czy nikomu nie zajeżdżam drogi. Zamieniliśmy się miejscami. Kiedy tłumaczył mi błędy jakie popełniłam (chociaż w mojej opinii 80% z nich było wymyślone na potrzeby chwili), przejechał z lewego pasa przez środkowy na prawy, po skosie, na jednym kierunkowskazie, co jest nieprawidłowym manewrem. Przez chwilę było mi naprawdę przykro. Jednak kiedy dojechaliśmy do ośrodka, ja już nie czułam złości, ani żalu. Mówiąc do widzenia chciałam popatrzeć mu w oczy. On unikał mojego wzroku, szybko wyszedł z samochodu.

Niedługo kolejna przygoda z egzaminem!

piątek, 30 listopada 2012

5 najlepszych sposobów na zdobycie sławy

Top 10 najprzystojniejszych facetów świata, najdroższych kotów, najszybszych samochodów, najponętniejszych piersi, najwyższych budynków, najbrzydszych celebrytów – nie znam osoby, która byłaby w stanie przejść obojętnie, bez cienia zainteresowania, obok wszelkiego rodzaju zestawień. Rankingi, nawet te najgłupsze, zawsze przyciągają uwagę. Wykorzystując tę wiedzę do podniesienia popularności mojego bloga (tutaj oczko dla wszystkich moich czytelników, których, nie licząc kilku zbłąkanych owieczek, nie posiadam) oraz odwołując się do modnego ostatnio trendu doradztwa, stworzyłam własny ranking-poradę.

5 najlepszych sposobów na zdobycie sławy:
  1. Urodzić się w bardzo bogatej rodzinie. Ludzie o słynnych nazwiskach, mogący pochwalić się oszałamiającym majątkiem, są dobrze widziani w mediach. Na pewno przemawia za nimi fakt, że są obyci w brylowaniu na salonach, zdarza się, że mogą pochwalić się świetnym wykształceniem i są zawsze dobrze ubrani. Prawdopodobnie ich łatwość w zdobywaniu popularności bierze się stąd, że zwykli śmiertelnicy zwyczajnie lubią podziwiać jak żyją Ci z wyższych sfer, a ich wkroczenia do świata celebrytów zawsze wiąże się z uchyleniem rąbka tajemnicy ich wspaniałej, luksusowej egzystencji. Patrz: Anna Czartoryska, Natalia Lesz, Patrycja Kazadi.

    Jak wiadomo, moda ulega zmianie i o ile do niedawna najłatwiej było dobrze urodzonym o co najmniej ładnej buzi, teraz prym wiodą bogaci z dużą nadwagą. Śladem USA polskie społeczeństwo również niepokojąco przybiera na wadze i najpewniej sławy w rozmiarze XXXL, które opowiadają o tym jak bardzo są seksowne, dobrze czują się ze swoją wagą i roztaczają wizje swojej przyszłej kariery w modelingu (daruję sobie wszystkie uszczypliwości) albo tańcu (a co ze stawami?), potrafią zagłuszyć kompleksy zwykłych, otyłych ludzi, którzy nie mogą pochwalić się własnym imperium lodów na patyku.

Wady: ta metoda wymaga posiadania obrzydliwie bogatej rodziny. Może wiązać się z popadnięciem w dużą nadwagę.
Zalety: posiadanie obrzydliwie bogatej rodziny.

  1. Związek z kimś znanym. Oczywiście romans z kimś sławnym nie zawsze gwarantuje zdobycie popularności, ale jest kilka sprawdzonych rozwiązań:
    a) stworzenie związku z Dodą. Wszyscy jej obecni i byli chłopcy, łącznie z satanistycznym panem death metalu i byłym piłkarzem, który podobno (jak twierdzi sama królowa) ma problemy z uzębieniem, zyskali niesamowitą popularność, świecą klatami na okładkach znanych pism kobiecych, a nawet wydają własne biografie. Jeśli Doda staję się czyjąś dziewczyną, kariera w szołbizie gwarantowana.
    b) związek z kimś w wieku naszego pradziadka. Chociaż staję się to coraz popularniejsze, wciąż budzi kontrowersje i daję przewagę nad zdolnymi, młodymi ludźmi, którzy pragną sławy. Przy tym wariancie dopuszczalna jest uroda złej wiedźmy (starsi ludzie nie zawsze mają dobry wzrok). W dodatku przypadkowo można szybko odziedziczyć spory majątek.
    c) przelotny romans ze znanym aktorem, który pozwala się ubierać. Zyskujemy dzięki temu szanse na pozorowanie bycia dobrą stylistką-samoukiem (patrz: dziewczyny Szyca).
Wady: można zostać posądzonym o bycie „sprzedajnym”, względnie o gerontofilie.
Zalety: daje szanse na szybkie, chociaż często chwilowe, „awansowanie” do wyższych sfer.

  1. Wymyślenie sobie jakiegoś talentu, którego z całą pewnością się nie posiada i skuteczne wypromowanie go. Współcześnie sporym ułatwieniem jest wszechobecny dostęp do internetu, a co za tym idzie – do youtuba. Dla bardziej wytrwałych i szalonych dobrą propozycją jest zagrania w jakimś filmie bądź serialu, ale co oczywiste – rodzi to dodatkowe komplikacje. Sposób ten bazuje na wykorzystaniu bardzo złego gustu wielu ludzi żyjących na całym świecie. Wypróbował: Justin Bieber, bracia Mroczkowie.

Wady: grozi ośmieszeniem.
Zalety: zarabianie kroci na umiejętnościach, które są całkowicie poza naszym zasięgiem. Czy to nie zabawne?

  1. Świadome wykorzystanie faktu, że nie posiada się żadnego talentu. Przy tej opcji dobrze jest też cechować się inteligencją „słodkiej idiotki”, parciem do rozbieranych sesji i wieloma "plastikowymi" elementami wkomponowanymi w ciało. Mile widziany jest też jad kiełbasiany w okolicach twarzy i bardziej lub mniej bezpośredni przekaz „lubię seks”. Jest to ryzykowny wariant, który wymaga sporo sprytu oraz determinacji. Osoby, które chcą z niego skorzystać, muszą wiedzieć gdzie bywać, robić często dzióbki ustami oraz mieć skłonności do ekshibicjonizmu. Inspiracje: Natalia Siwiec, Jola Rutowicz.

Wady: popularność może okazać się sezonowa. Istnieje ryzyko bycia kojarzonym np. ze środkami do wybielania miejsc intymnych.
Zalety: wymagania, które właściwie każdy może spełnić przy odrobinie samozaparcia.

  1. Sfingowanie porwania własnego dziecka oraz stracenie go w niewyjaśnionych okolicznościach. Zdecydowanie odradzam ten sposób na zdobycie wymarzonej okładki, ponieważ jest niemoralny, nieetyczny oraz człowiek cały czas balansuję na krawędzi wylądowania w więzieniu.

    Mimo wielu zagrożeń oraz przykrych konsekwencji, które wiążą się z wybraniem tej opcji (między innymi spędzanie co jakiś czas paru dni w areszcie), ta metoda pozwala rozbłysnąć tak jasno, że nawet przebywanie w towarzystwie takiej celebrytki zapewnia zdobycie własnej, całkiem sporej popularności (patrz: mąż, najbliższa rodzina, znajomi pedofile, detektyw i jego narzeczona z zakonu).

    Mylą się jednak wszyscy Ci, którzy mówią, że jest to łatwy kawałek chleba. Trzeba nie lada odwagi, by na każdym kroku ośmieszać wymiar sprawiedliwości, policje, najbliższe otoczenie i wszystkie osoby zaangażowane w sprawę. Ważne jest też znalezienie sobie odpowiednich przyjaciół (wskazane są sekty i skazańcy). By utrzymać popularność niezbędne jest: umiejętne lawirowanie na granicy prawa, wręcz patologiczna skłonność do kłamania oraz ciekawe pasje (np. jeżdżenie konno w bikini).

    Jednak starania są tutaj mocno docenione, nie każda osoba podejrzana o skrzywdzenie własnego dziecka może liczyć na co najmniej cotygodniowy komentarz w serwisach informacyjnych, kolorowe okładki niemal każdego dnia, niezliczoną ilość memów i kwejków na swój temat, ciągłe newsy na portalach plotkarskich oraz tak wielką rozpoznawalność wśród ludzi w każdym wieku, niezależnie od pochodzenia i wykształcenia.

Wady: powtórzenie tego „sukcesu” jest raczej mało prawdopodobne.
Zalety: szansa na dołączenia do grona prawdziwych legend takich jak Kuba Ropruwacz czy Wampir z Bytowa.

Czego zdecydowanie nie polecam w dążeniu do sławy? Odkrycia się z własnym talentem. Wtedy człowiek może liczyć w najlepszym wypadku na granie w ambitnych, niszowych filmach bądź na koncerty we własnym garażu. I nici z kariery, sławy i kasy.

niedziela, 7 października 2012

O nieporządku słów kilka

Kiedyś w modzie było doradztwo związkowe. Telewizja, prasa kobieca i Internet bombardował społeczeństwo arcyskutecznymi radami jak uzdrowić relacje z partnerem, dzieckiem, teściową i szwagrem siostry. Ten temat powoli odchodzi do lamusa, a od pewnego czasu wciąż natykam się na osoby, które uczą szarą, ogłupiałą masę jak ułożyć swoje życie z przedmiotami.

Z szeroko otwartymi oczami obserwuję w telewizji wysyp programów podpowiadających jak uporządkować swoje mieszkanie. Tak, mieszkanie. Okazuję się, że Polki, do niedawna uważane za doskonałe, pełne poświęcenia gospodynie, nie są już w stanie skutecznie, a przede wszystkim samodzielnie, ścierać kurzu na półkach. W odpowiedzi na to TVN stworzył program o Perfekcyjnej Pani Domu, która z poświęceniem godnym ambasadora UNICEF-u wyjaśnia, że najważniejszy w życiu każdej matki, żony i kochanki powinien być czysty dom. Jest to sprawa najwyższej rangi, która ją samą zmusza do czyszczenia wanny o 2 w nocy, bo przecież nikt normalny nie zmruży oczu, zdając sobie sprawę z panoszącego się brudu w łazience.

Perfekcyjna Pani Domu zajmuje się nie tylko wskazywaniem wszystkim Polkom jakie powinny być jej życiowe priorytety (wyczyszczony dywan, równo poukładane ubrania w szafach i wiązanie kokardek na kiju od szczotki). Ona wypowiedziała wojnę feministkom, gdyż to one są odpowiedzialne za kurz pod łóżkiem i niedbale wyprasowane męskie koszule. Te bezczelne, zdegenerowane babsztyle propagują model współczesnej kobiety – wyzwolonej od kompulsywnej potrzeby sprzątania. W konsekwencji domy stają się zapuszczone, a obiady jada się na talerzach zdejmowanych wprost z suszarki, bez wcześniejszego dokładnego polerowania!

Na szczęście Perfekcyjna Pani Domu dostała program w ramówce jednej z najpopularniejszych stacji w Polsce i może tam ze śmiertelnie poważną miną, w białych rękawiczkach, sprawdzać czy kurz z kabli za telewizorem został dokładnie usunięty. Odczarowuje też stereotyp, który zawładnął umysłami młodych kobiet – gospodyni, która z poświęceniem oddaje się odkurzaniu, sprzątaniu, czyszczeniu i myciu podłóg w gumowych rękawiczkach wcale nie jest nudną kurą domową bez ambicji. Kobieta, której najważniejszym życiowym celem jest doprowadzenie mieszkania do perfekcyjnego porządku i zasiadanie wieczorem z rodziną przy czystym stole jest wzorem cnót i przykładem istoty, która odnalazła swoją drogę do szczęścia (a może i zbawienia).

Alternatywą dla ludzi, którzy nie potrafią poradzić sobie z nawałem przedmiotów jest tzw. minimalizm. Polega on na pozbyciu się wszystkich zbędnych przedmiotów i ograniczenia się do jak najmniejszej ich ilości (idealnie jest mieć mniej niż 100 rzeczy). Idea ta ma wymiar polityczno-ekonomiczny – jest odpowiedzią na kryzys ogarniający Europę, psychologiczny – przestajemy być niewolnikami przedmiotów oraz ratuje nas od wyniszczającego nasze mózgi i portfele konsumpcjonizmu, który zmusza nas do kupowania coraz nowocześniejszych, bardziej markowych i lepszych (cokolwiek to znaczy) gadżetów. Dodatkowo oszczędzamy czas na sprzątanie i układanie swoich rzeczy oraz mamy pieniądze na np. podróże.

Po głębszym namyślę odkryłam, że w zasadzie do życia jest mi niezbędne mniej niż 20 przedmiotów. Z ubrań – jedna ciepła sukienka (zastępująca spodnie i koszulki) + ciepłe rajstopy, letnia sukienka, komplet bielizny, kurtka i buty trekingowe. Ciepłą sukienkę można nosić od jesieni do wiosny, letnia sukienka nadaje się na piżamkę w zimniejsze dni i ubiór wierzchni latem. Dzięki rajstopom wyeliminowałabym problem ze zbędnymi skarpetami. Wszystko można prać przed snem, tym bardziej, że w upalne dni spanie nago wydaję się przywilejem, a nie obowiązkiem. Do tego nóż zastępujący nożyczki, przycinak do paznokci, łyżkę i widelec, który pomoże rozwinąć zręczność manualną (otworzenie nim puszki, pozbywanie się zbędnych włosów na ciele oraz zrobienie z jego pomocą pedicuru może być ciekawym doświadczeniem), tablet z ładowarką i grzejnik, by móc suszyć co wieczór ubrania. Zamiast łóżka ciepły śpiwór z karimatą, który w ciągu dnia będzie służył jako płaski fotel. Z kosmetyków: uniwersalny szampon do włosów, mogący pełnić jednocześnie funkcję zwykłego żelu. Urządzeń sanitarnych nie liczę, w końcu one są zazwyczaj w komplecie z mieszkaniem, a ich demontaż nie zawsze jest taki łatwy. I to wszystko. Po co komuś coś więcej? Czytać można w czytelni, poruszać się na nogach, prać ręcznie, stołować w barze obok domu, a kosmetyki to wymysł wielkich koncernów, które mamią nas obietnicami piękniejszej cery, bardziej lśniących włosów i nie popękanych stóp.

Wizja spakowania całego swojego dobytku w jednej kieszeni (wyłączając grzejnik, ale on z założenia jest urządzeniem mało mobilnym) jest naprawdę fascynująca. W dodatku brak posiadania zbędnych przedmiotów wymusza ciągłe wychodzenie z domu (zwiększa to aktywność ruchową), w końcu nie można spędzać całych dni na leżeniu, o głodzie, na karimacie z tabletem w dłoniach. Przymus robienia codziennego prania i tak jest mniej czasochłonny niż ciągła walka o porządek wśród tysięcy niepotrzebnych rzeczy.

Jednak, mimo tego co oferują mi współcześni mentorzy, mój pokój wciąż wygląda jak luźna interpretacja obrazu Hiroszimy po wybuchu bomby atomowej. Wbrew pozorom nie jest to wynik mojego porażającego lenistwa, biegam trzy razy w tygodniu. Jaka leniwa osoba biega trzy razy w tygodniu? Nie jestem też ofiarą PRL-u, nie ma we mnie przymusu gromadzenia wszystkich przedmiotów łącznie z ich opakowaniami, bo a nuż coś się przyda. Po prostu ponad wszystko cenię sobie swój czas oraz wygodę.

Nie mam potrzeby codziennie wypowiadać walki kurzowi, ani obsesyjnie odkładać rzeczy na swoje miejsce. Kubki zbieram z biurka kiedy piramida, którą z nich tworzę, staje się mało stabilna i grozi zawaleniem, dzięki czemu oszczędzam czas i wodę (szybciej i ekonomicznej zmywa się 10 kubków, niż co godzinę jeden). Jeśli w pewnym okresie swojego życia zajmuję się czytaniem konkretnych książek i rozwiązywaniem krzyżówek wieczorami, nie mam nic przeciwko temu by znajdować je we własnym, dużym łóżku. Schylanie się po długopis leżący na podłodze czy odkładanie wieszaków na biurko są standardem, który sprawia, że wszystkie potrzebne rzeczy są zwykle w zasięgu mojej ręki. Nie mam nic przeciwko trzymaniu w szafie sukienki, której używam nie częściej niż raz na rok, a nawet na pięć, grunt to świadomość, że jeśli przyjdzie odpowiednia okazja, ja będę miała co na siebie założyć. Chociaż zwykle wkładam nie więcej niż jedną parę skarpet jednocześnie, lubię mieć ich więcej, by ograniczać się do dwóch, a nie siedmiu prań w tygodniu.

Oczywiście życie w permanentnym bałaganie miewa swoje ciemne strony. Czasami przewracam się o własne meble, bo od czasu do czasu mam kaprys by dla wygody przesunąć łóżko pod biurko, a deska do prasowania nie chce się jakoś sama złożyć, nawet jeśli nikt na niej nie prasuje. Jeśli do tego dochodzą otwarte drzwi szafy i wysunięte szuflady, fotel i stolik lądują na środku pokoju, więc by dostać się do drzwi muszę pokonać wymagający nie lada sprawności fizycznej tor przeszkód. Moja siostra wyraziła kiedyś głęboką wdzięczność za to, że czasem wpadają do mnie znajomi, co zmusza mnie do gruntownych porządków raz w miesiącu i okazjonalnego wrzucania zawartości pokoju do szafy, kiedy zbliża się godzina odwiedzin.

I mimo tego, że posiadanie zbędnych rzeczy i nieporządku w pokoju stało się już niemal politycznie niepoprawne, ja lubię swój chaos, czy też jak kto woli – twórczy bałagan. Cieszę się, że nie muszę pięć razy zastanawiać się nad tym czy zrobić sobie kanapkę, bo być może zabrudzę perfekcyjnie wypolerowaną podłogę. Chcę mieć kilka długopisów, bo gdy w jednym skończy się wkład, po prostu sięgnę po drugi. O 2 w nocy wolę obejrzeć film lub zwyczajnie spać, niż martwić się zaciekami na umywalce. I chociaż moje poglądy mogą wydawać się kontrowersyjne, ja będę się upierała, że wolność osobista to również możliwość posiadania takiego nieporządku, na jaki człowiek ma ochotę. 

niedziela, 30 września 2012

Podróż ze stalkerem

Dawno temu oglądałam „Stalkera” Tarkowskiego. Tytułowy stalker to człowiek, który trudni się przeprowadzeniem chętnych po tzw. Strefie, do miejsca, w którym spełniają się najskrytsze marzenia. Fabuła filmu nie jest zbyt skomplikowana, opiera się przede wszystkim na przedstawieniu podróży przewodnika i jego podopiecznych, pozostawiając wiele przestrzeni na refleksje. Film zachwyca pięknymi, wolno zmieniającymi się ujęciami i jest niemal całkowicie pozbawiony dialogów. Mimo braku rozwiniętej akcji i monotonii obrazu, doskonale buduje napięcie, a nawet strach. 

Większość osób jest przekonana o tym, że wie czego naprawdę chcę. W wielu przypadkach ludzie uważają, że pragnienia są oczywiste – matka chorego dziecka najbardziej pragnie dla niego uzdrowienia, panna młoda szczęśliwego życia u boku swojego wybranka itd. Film Tarkowskiego zasiewa ziarno niepokoju. Czy jesteśmy pewni siebie na tyle, by pozwolić na ziszczenie swoich najgłębszych pragnień? Czy znamy nasz umysł tak, by być pewnym, że nie drzemią w nas jakieś wewnętrzne pokłady zła? 

W popularnym programie, w którym uczestnicy odpowiadają na osobiste pytania, wcześniej poddając się badaniom wariografem, usłyszałam wiele takich, na które ja, odnosząc je do własnego życia, nie umiałabym jednoznacznie odpowiedzieć. Doskonale wiedziałam jakich odpowiedzi chciałabym udzielić, ale nie miałam pewności, że będą one zgodne z moimi uczuciami. Gdybym miała ująć ten stan w bardziej metaforyczny sposób, ten banalny program pokazał mi, że moja dusza została tak mocno zsocjalizowana, że nie zawsze wiem co we mnie samej jest prawdą, a co tylko oczekiwaniem.

W świetle powyższych słów pozwolę sobie założyć, że pragnienia nie są kierowane rozumiem, rządzą nimi emocje. W pytaniu o to czy powinniśmy się bać najgłębszych pragnień kluczem zdaje się zrozumienie czy nasza natura jest na wskroś egoistyczna, czy może dobra, otwarta na  uczucia innych. Czy silniejsza jest miłość do drugiego człowieka, czy pragnienie własnego szczęścia? Ludzie targani skrajnymi emocjami – gniewem, lękiem czy chęcią zemsty są w stanie przekroczyć granice etyki, moralności, prawa. To jednak miłość potrafi człowieka uskrzydlić i skłonić do najwyższego poświęcenia.

Chrześcijaństwo zakłada, że ludzie są dziećmi bożymi, a każdy człowiek posiada duszę, która może trafić po śmierci do nieba. Teoretycznie bycie boskim dzieckiem oznacza, że nie może być one złe, przecież Bóg jest miłością. Z drugiej strony wszyscy rodzą się z piętnem grzechu pierworodnego, które można zmazać żyjąc zgodnie z dekalogiem, biorąc udział w sakramentach świętych itp. Podsumowując – z punkty widzenia chrześcijaństwa każdy samodzielnie dokonuję wyboru czy wygra swoją życiową, wewnętrzną walkę ze złem i zasłuży na zbawienie, czy też nie. Łaskawszy jest buddyzm, który opiera się na tym, że każda istota ma w sobie boską cząstkę, ale by dostąpić oświecenia i w pełni odkryć swoją naturę musi nad sobą pracować poprzez np. rozwijanie swojego współczucia. Motyw ludzkiej pracy nad sobą przewija się niemal w każdej religii i nie znam takiej, która stwierdzałaby po prostu – człowiek to istota dobra.

Intuicyjnie zakładam, że to co dla kogoś naturalne, powinno spontanicznie z niego wychodzić, a nie być konsekwencją ciężkiej pracy nad charakterem. Być może Thomas Hobbes miał rację, twierdząc, że człowiek z natury jest zły, ale instynkt samozachowawczy nakazuję mu życie w społeczeństwie. Bez norm narzucanych przez społeczeństwo, kolokwialnie rzecz ujmując – wszyscy by się pozabijali. Przez pryzmat teorii Hobbsa prawo i normy etyczne, moralne, a także religie są tylko hamulcami, powstrzymującymi ludzi od organizowania wiecznych wojen, życia w chaosie i tworzeniu piekła na ziemi. To oznacza, że jednostka od urodzenia socjalizuje swoje prawdziwe ja i musi wyrzec się swojej natury, by żyć w społeczeństwie. 

Nie można jednak zaprzeczyć, że człowiek potrzebuje drugiego człowieka. Niemal wszyscy pragną miłości, uwagi, szacunku i akceptacji. Ból spowodowany samotnością i potrzeba budowania związków kłóci się z założeniem Hobbsa, że wyłącznie chęć przetrwania zmusza do uczestniczenia w życiu społecznym. Wierzę, że przyczynkiem do organizowania społeczeństw nie był jedynie egoizm, ale wzajemna potrzeba dbania o siebie, chronienia się i zapewnienia sobie jak najlepszego życia. Cytując Einsteina – „Jemy to, co inni wyhodowali, nosimy ubrania, które ktoś uszył, żyjemy w domach, które inni zbudowali. Większość naszej wiedzy zawdzięczamy temu, że inni nam ją przekazali, korzystając z języka, który inni stworzyli”, więc ludzie są od siebie całkowicie zależni . Jednak gdyby cywilizacja i wysoko rozwinięte życie społeczne były tylko konwencją wygodnictwa, to nie byłoby w nich miejsca na przyjaźnie, związki i uczucia wyższe.

Dualizm rzeczy – rozdarcie między dobrem a złem, rozumem a uczuciami, własnym ego a miłością do innych sprawia, że człowiek od dawna zadaje sobie pytanie o własną naturę. Co jednak, jeśli te podziały są jedynie wytworem ludzkiego umysłu? Świadomość, że pojedyncze „ja” nie jest epicentrum świata, a  jedynie częścią kosmicznej całości może pomóc w trafniejszym wartościowaniu zdarzeń i potrzeb. W świetle tego twierdzenia praca nad sobą w celu osiągnięcia zbawienia/oświecenia, przestaje być odwiecznym opowiadaniem się między dobrem a złem, a staję się odnalezieniem własnego systemu wartości, odkryciem priorytetów, zrozumieniem swojego miejsca i znaczenia w rodzinie, wśród znajomych, w społeczeństwa czy wreszcie w wymiarze globalnym, co prowadzi do otwarcia się na innych ludzi. Uświadomienie sobie tego, co w życiu ma sens i największą wartość to jednocześnie pogodzenie myśli i uczuć. 

Wierzę, że żyjąc w zgodzie z samym sobą, w harmonii z otaczającym światem, można nie tylko nie bać się swoich największych pragnień, ale po prostu je znać. Prawdopodobnie droga do osiągnięcia tego stanu jest długa i niełatwa, ale poznanie siebie wydaje się dobrym powodem, by zrobić pierwszy krok, którym może być przykładowo podróż ze "Stalkerem" Tarkowskiego po Strefie.  

niedziela, 12 sierpnia 2012

Mieć czy być?


Mój dobry znajomy namawiał mnie kiedyś do zalogowania się na portalu, na którym można wrzucać zdjęcia i obrazki. Nie za bardzo wiedziałam jaki cel ma korzystanie z takiej platformy, dlatego poprosiłam by zostało mi to w miarę prosto wytłumaczone. Cytując znajomego: „Kiedyś była moda na blogi. Człowiek mógł żmudnie opisywać swój dzień, przemyślenia, problemy. Potem pojawiły się portale społecznościowe, które usprawniły ten system i umożliwiły łatwe i szybkie wstawianie postów z lakonicznymi informacjami, a dodatkowo pozwoliły na wrzucanie fotek. Teraz świat poszedł tak bardzo do przodu, że wystarczy opublikować odpowiedni obrazek z sieci, opatrzyć go krótkim komentarzem i już każdy wie o co chodzi i co u Ciebie”. 

Ta odpowiedź nie zaspokoiła mojego głodu wiedzy, wręcz przeciwnie – wywołała kolejną falę pytań. Właściwie po co naszym znajomym wiedzieć o czym myślimy w danej chwili? Jeśli będą ciekawi, to przecież sami zapytają. Czemu ma służyć taka prosta komunikacja, a przede wszystkim czy jakiś obrazek naprawdę może adekwatnie odzwierciedlić nasz stan emocjonalny lub poglądy?
 
Oczywiście trudno oczekiwać, że każdy człowiek jest zdolny do ciągłych, filozoficznych przemyśleń nad relacjami z innymi ludźmi, sensem własnego życia itp. Normalne jest, że nie wszyscy zostaliśmy obdarzeni zdolnościami oratorskimi czy literackimi, tak by móc przekazywać swoje poglądy i doświadczenia w piękny sposób. Rozumiem, że mało kto posiada talent do pisania na miarę Szekspira czy Szymborskiej i umysł gotowy do refleksji jak Platon czy Arystoteles. Jednak kiedy dowiaduje się, że współczesny młody człowiek opowiada o sobie poprzez obrazek z Internetu, zastanawiam się czy czasem nasza cywilizacja nie chyli się ku upadkowi.

Kolejną zadziwiającą kwestią, związaną z publikacjami na różnej maści portalach, jest nieprzerwana chęć zwracania na siebie uwagi. Dawniej twierdzono, że „mowa jest srebrem, a milczenie złotem”. Cechą cenioną, a wręcz pożądaną, była skromność i pokora, która w wyraźny sposób kłóci się z promowanym teraz ekstrawertyzmem. Kiedyś cierpienie czy problemy były czymś osobistym, a radością człowiek dzielił się z przyjaciółmi. Współczesna psychologia wyjaśniła, że tłumienie czegokolwiek w sobie źle działa na zdrowie, a media podsuwają coraz nowsze pomysły na to jak wyrażać siebie poprzez nowe technologie. Do tego wszystkiego uczucia wyższe zostają degradowane do poziomu wpisu czy obrazka, który możemy opublikować, a potrzeba otworzenia się przed bliską osobą ewoluowała w pragnienie popularności.

Ostatnio zaszokowała mnie reklama jakiegoś urządzenia telefonopodobnego, które funkcjami chyba bliższe jest już komputerowi osobistemu (ewentualnie ja mam komputer z minionej epoki i nie wiem do czego zdolne są nowinki technologiczne). Otóż przedstawieni są tam uśmiechnięci ludzie, którzy robią sobie zdjęcia, a potem dzielą się nimi z całym światem. Jeśli zrozumiałam przekaz spotu, to wychodzi na to, że informowanie na bieżąco całego społeczeństwa, że właśnie jem arbuza lub pierwszy raz pocałowałam się z parterem na tle fontanny, powinno czynić mnie szczęśliwą. Okazuję się, że zamiast koncentrować się na fantastycznie spędzonym czasie z bliską osobą, zachowywać cenne wspomnienia dla siebie, teraz powinniśmy zrobić wszystko by jak najszybciej się tą sytuacją pochwalić i oczekiwać poklasku. Dzielenie się chwilą stało się synonimem szczęścia, sprawiając, że rzeczywiste przeżywanie pewnych zdarzeń straciło na znaczeniu. Antyczni filozofowie byliby zdumieni takim pojmowaniem rzeczywistości.

Warto się również zastanowić jak reagują znajomi, którzy są regularnie zasypywani naszymi przepełnionymi szczęściem zdjęciami. Wyobrażam sobie, że siedzą przed monitorami i czekają aż wpadnie na ich tablice jakaś dobra nowina, tylko po to by oni również mogli się nią nacieszyć i jeszcze odpowiednio skomentować. To transakcja wiązania, dzięki temu zapewne w przyszłości ich świadectwo dobrze spędzonego dnia też zostanie docenione jakimś błyskotliwym komentarzem. Naturalnie nie śmiem wątpić w szczerość takich zachowań i autentyczność współdzielenia dobrych emocji. Myślę, że jest to po prostu unowocześniona forma przyjaźni. W końcu komu w tych czasach jest potrzebny przyjaciel w dawnym rozumieniu tego słowa? Osoba zaufana, chętna do wysłuchania? To przeżytek. Aktualnie każdy ma setki znajomych na portalach i jest to zdecydowanie ciekawsza opcja niż jeden oddany człowiek. Intymna rozmowa przy kawie to nieefektywne tracenie czasu, który można byłoby spożytkować na wstawienie setek komentarzy i znalezienie zbioru internetowych obrazków, które wystarczyłby na miesiąc opisywania nastroju. Wyjątkiem jest sytuacja, kiedy wypad na kawę jest dobrą okazją do zrobienia kilku szalonych fotek, które nadają się do wstawienia na profil.

Ilość rzeczy wrzucanych na portale społecznościowe zazwyczaj wiąże się poziomem popularności. Im więcej publikujemy, tym bardziej możemy oczekiwać sławy. Im więcej osób odwiedza nasz profil, tym sukces w sieci jest większy. Kiedyś Polaków bawiło zdjęcie rodziny z „Samych Swoich” na tle domu, z okna którego wyglądał telewizor. Teraz niemal wszyscy mają mnóstwo zdjęć podobnej klasy, tylko we współczesnym wydaniu, na tle piramid, na plaży na Majorce, czy w nowym samochodzie. Każdy jest gwiazdą w gronie własnych znajomych, tylko że zamiast zostać uwiecznionym na zdjęciu przez paparazzi, używa własnej ręki i telefonu. Natomiast zdjęcia nie są wysyłane do najbliższej rodziny, by pochwalić się swoim dostatnim życiem. Teraz ludzie pragną rozgłosu i poczucia, że drogiego, bardzo rasowego psa i weekendu w Paryżu zazdrości już nie tylko Pani Jola z osiedlowego warzywniaka, ale setki często anonimowych użytkowników Internetu. O poczuciu przynależności do grupy młodego człowieka nie stanowi już grono oddanych przyjaciół, tylko to jak wiele osób w sieci jest rozentuzjazmowanych jego fajnym wpisem czy obrazkiem.

Tymczasem filmy science fiction stają się prawdą. Technologia wygrywa z człowiekiem. Eliminuje chęć angażowania się w związki, budowania bliskich i trwałych relacji opartych na zaufaniu i szacunku. Pragnienie zagłębiania się w duszę drugiego człowieka jest uważane za symptom szaleństwa. Teraz wszystko musi dziać się dynamicznie, a im szybciej tym powierzchowniej. Obecnie powinniśmy być jednocześnie wszędzie, ze wszystkimi i móc robić sto rzeczy na raz. Nie ma czasu na jakąś pogłębiona analizę sensu życia. I właśnie by móc tak żyć, nasza egzystencja teleportowała się do życia w sieci, bo tylko tam możemy być jednocześnie w wielu miejscach na raz, nie tracić żadnej ważnej informacji z kraju i świata oraz śledzić na bieżąco wydarzenia z życia setek naszych przyjaciół. Jeśli ktoś od czasu do czasu postanawia opuścić wirtualny świat, to tylko po to, by kilka sekund później wzbogacić Internet o nowe zdjęcie. Sieć staję się lepszą, alternatywną rzeczywistością, która zamienia indywidualnych ludzi w bezkształtną masę, która już nie rozumie pytań typu „mieć czy być?”.

sobota, 28 lipca 2012

O wpływie bajek na życie kobiety

Prawie wszystkie dziewczynki wychowały się na baśniach o pięknych królewnach, które latami były gnębione przez złe czarownice lub wyrodne macochy. Ów księżniczki, mniej więcej w okresie rozkwitu swojej kobiecości, dzięki swojej zniewalającej urodzie (i innym cnotom, które najczęściej były dość mgliście opisane), zdobywały serce jakiegoś wyjątkowo dobrze usytuowanego społecznie i ekonomicznie mężczyzny. Przedstawiciel płci brzydszej, który zawsze okazywał się księciem, ratował swoją ukochaną z opresji, zapewniając jej tym samym dozgonną miłość i wystawne życie, wolne od uciążliwej prozy życia. I chociaż schemat baśni zwykle nie wykraczał poza opisane banały, a współczesne feministki wyrażają słowa najwyższej pogardy nad tymi grafomańskimi popisami przedstawicieli patriarchatu sprzed wielu dekad, to jednak bajki te zdają się mieć niezaprzeczalny wpływ na postrzeganie świata przez wiele kobiet, niezależnie od nich wykształcenia czy pochodzenia.

Najsilniej na wyobraźnie dziewczynek działa „Kopciuszek”. Fakt, że współcześnie rodziny królewskie cieszą się raczej małą popularnością oraz to, że na szczęście przypadki wykorzystywania członków rodziny do niewolniczej pracy są społecznie potępiane, nie przeszkadza kobietom uparcie adaptować tej historii do realiów swojego życia. Na czym zatem polega fenomen Kopciuszka? Była to przecież dziewczynka bezrefleksyjnie posłuszna, zahukana, przypominająca brzydkie kaczątko w poplamionym fartuszku, którego głównym zajęciem było usługiwanie i przeżywanie swojego nieszczęśliwego losu. Można też podejrzewać, że nie przejawiała ona zbyt wielkiej inteligencji, a już na pewno nie potrafiła zadbać o siebie, bo przecież gdyby nie splot przypadku i magii, nigdy nie odważyłaby się wziąć życia w swoje ręce i uciec z domu lub chociaż wymknąć się na bal. Kluczem do sukcesu okazała się po prostu metamorfoza, przemienienie się za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w oszałamiającą piękność. Piękna suknia, makijaż, fryzura i kryształowe pantofelki wystarczyły, by zalękniona, wykorzystywana młoda kobieta w ciągu kilku godzin rozkochała w sobie do szaleństwa królewicza, który uratował ją od złej macochy i przyrodnich sióstr.

Analizując powyższy opis okazuję się, że każda przedstawicielka płci pięknej może zostać Kopciuszkiem, nawet jeśli, w przeciwieństwie do bajkowej postaci, posiada jakieś zalety poza pracowitością. Nietrudno też zrozumieć, dlaczego popularniejsze jest utożsamianie się z zapracowaną, szara myszką niż np. Śpiącą Królewną. W końcu zapadnięcie w śpiączkę zawsze grozi nieodwracalnym uszczerbkiem na zdrowiu, a nawet niezamierzoną utratą życia. Bycie Śnieżką niesie za sobą trudność w zorganizowaniu 7 karłowatych kompanów, zapatrzonych w swoją księżniczkę jak w bóstwo. Z Kopciuszkiem jest dużo prościej, w końcu zła macocha może pozostać potraktowana jako alegoria wrednego szefa, wyrodnej matki, a jeśli człowiek da się ponieść fali nadinterpretacji, może się nią stać nawet obecny partner. Poza tym chyba każda kobieta pragnie poczuć się piękną i docenianą.

Nie wszystkie niewiasty są świadome życia na wzór Kopciuszka, ale trudno znaleźć taką, która potrafi uwolnić się od  pragnienia przeistoczenia się w istotę o nieprzeciętnej urodzie. Nawet jeśli kobieta na co dzień jest silną babką, która samodzielnie i z powodzeniem kieruję swoją karierą, realizuje swoje pasje i jest całkiem spełniona, to i tak od czasu do czasu decyduje się na wielką metamorfozę. Chwała Bogu, jeśli wiąże się to tylko pójściem do kosmetyczki i fryzjera, użyciem balsamów ujędrniających i bielizny kształtującej ciało, ubraniem świetnej kiecki, zamaskowaniem twarzy dużą ilością kosmetyków i spryskaniem się perfumami o zawrotnej cenie, a wszystko to tylko po to by w ciągu jednego wieczoru łowić pełne pożądania męskie spojrzenia i napawać się zazdrością przedstawicielem tej samej płci.

Czasem okazuję się jednak, że powierzchowna zmiana wyglądu to za mało. Zza rozpuszczonych, zagęszczanych i przedłużanych włosów wciąż odstają uszy, mimo prób wizualnego zmniejszenia nosa za pomocą odpowiednio aplikowanego pudru, ten wciąż  nie traci na wielkości, staniki z systemem push-up nie są wstanie dostatecznie poprawić wyglądu piersi, a tłuszcz z ud jest nie do ukrycia nawet pod rozkloszowaną, falbaniastą spódnicą i mimo setek peelingów i tony fluidu, skóra na policzkach wciąż zwisa kaskadami. Nic to, że wielokrotnie wady w wyglądzie mają swoje główne źródło w głowie. W takich sytuacjach trzeba odrzucić racjonalne myślenie i udać się do chirurga. Aby nie tracić czasu na bieganie po setkach specjalistów po całym mieście, stworzono kompleksową obsługę brzydkich kaczątek w programach telewizyjnych i za niewielką cenę medialnego ekshibicjonizmu, kobieta w ciągu godziny programu może przeistoczyć się w zniewalające urodą dziewczę. Kopciuszek mógł liczyć tylko wróżkę, współczesna kobieta ma stylistę, lekarza od inwazyjnego poprawiania urody, panią od zabiegów kosmetycznych i osobistego kreatora fryzur. I choćby nie wiem jak szkaradna w pierwszej fazie swojej baśniowej drogi była dziewczyna, przy odpowiednim nakładzie pracy i pieniędzy, musi w końcu wyjść z  niej „ukryte” piękno.

Koniec baśni o biednej i wykorzystywanej dziewczynce jest jednocześnie szczęśliwy i groteskowy. Szaleńczo zakochany Królewicz odnajduję swoją damę serca i wyrywa z rąk parszywej rodziny, co jest niewątpliwie pozytywną stroną historii. Absurdalne, a nawet na swój sposób przerażające jest to, w jaki sposób szukał swej ukochanej pośród setek dziewcząt zamieszkujących jego królestwo. Iluzja Kopciuszka z balu była na szczęście tak silna, że mimo konieczności weryfikowania prawdziwości swej ukochanej po rozmiarze stopy, mężczyzna nie przeraził się jej normalnego wyglądu  i postanowił ją poślubić.

Jak sprawa wygląda u współczesnych Kopciuszków? Czy kiedy uda im się przejść niekiedy bardzo długą, bolesną i kosztowna metamorfozę w ich życiu nastaje szczęśliwa rewolucja? Osobiście jestem przekonana, że to zależy od dwóch czynników. Pierwszy to determinacja przedstawicielki płci nareszcie pięknej. Jeśli jest ona w stanie potraktować kamuflowanie się jako immanentną część swojej egzystencji, nie zapominając o odpowiednim makijażu nawet pod prysznicem, ma realne szanse zatrzymać przy sobie ukochanego i cieszyć się jego miłością przez długie lata. Drugim czynnik jest bardziej ryzykowny, bo polega na oszołomieniu swojego wybranka od czasu do czasu swym nieziemskim wyglądem, by potem, już na co dzień, liczyć, że odurzony eksplozją urody, nie zwróci uwagi na niektóre niedociągnięcia.

Można oczywiście zadać sobie pytanie czy piękna kobieta, to ta, która za wszelką cenę próbuję zamienić się w wyimaginowany ideał. Osobiście mam wątpliwości czy bycie pociągającym i urodziwym jest tożsame z przebieraniem się i maskowaniem. Możliwe też, że codzienne tworzenie swojego „drugiego” fizycznego ja może być mało komfortowe dla poczucia własnej wartości lub tez powodować jego rozchwianie i paniczny lęk przed pójściem na basen (makijaż średnio znosi chlor i wodę). Jednak bajka o Kopciuszku to nie tylko historia o tym, że brzydkie kaczątko może zamienić się w księżniczkę, ale również iluzja, że osiągnięcie perfekcyjnego wyglądu jest szansą na poprawienie jakości życia w każdej sferze.