niedziela, 30 grudnia 2012

Ja i samochodzik

Każdy z kim rozmawiałam o egzaminie na prawo jazdy przyznaje, że to był (a właściwie zazwyczaj były) najbardziej stresujące sprawdziany w życiu, przy których matura, pierwsza sesja, czy warunek z super trudnego przedmiotu to takie nic. Coś wiem na ten temat, ponieważ ten test moich sprawności intelektualno-manualnych związanych z prowadzeniem samochodu oblałam, a potem w ogóle na kilka lat porzuciłam sam pomysł podchodzenia do zdobycia prawka.

W tym roku kilka niepowiązanych ze sobą zdarzeń zainspirowało mnie do tego, by wrócić do walki o wymarzone uprawienie do prowadzenia samochodu (nie ukrywam, że najbardziej wpłynęła na mnie relacja mojego znajomego na temat umiejętności prowadzenia samochodu jakie posiada jego siostra. Otóż siostra kolegi właściwie nie posiada takowych umiejętności. To zrodziło we mnie pytanie – skoro ona może, to dlaczego niby ja miałabym nie móc?). Po refleksji rozłożonej na kilka miesięcy przyszła pora na odważną decyzję, potem wybór instruktora i o to stało się. Mimo traumy sprzed lat, braku wiary we własne umiejętności (którą manifestowałam wmawianiem sobie i otoczeniu, że posiadam tajemniczą dysfunkcję uniemożliwiającą mi odnalezienie się na drodze podczas prowadzenia pojazdu samochodowego), po raz drugi weszłam na ścieżkę robienia prawka.

Zaczęło się doskonale. Instruktor, mój mentor, mistrz i samochodowe guru, okazał się godny tych tytułów. Zamiast tresury (wciśnij sprzęgło, delikatnie zwolnij sprzęgło, spokojnie naciśnij gaz!) jaką znałam z kursu, przypomniał mi jak zmienia się biegi, a potem zostałam poproszona o wyjechanie na ulice. Kiedy ja w panice rozważałam, czy aby za chwilę nie zginiemy pod kołami samochodów, wbijając przy tym wzrok w światła hamowania uczestnika ruchu przede mną, a potem przeżyłam coś na kształt zawału serca, nie wiedząc czy aby tir nadjeżdżający z naprzeciwka nie zmiecie nas z powierzchni oblodzonego asfaltu (myślałam wtedy, że nie mam pojęcia jak ustawić samochód, by stał po prawej stronie właściwego pasa ruchu, a nie np. na środku dwóch), mój instruktor radośnie tłumaczył jak działa ogrzewanie tylnej szyby, wskazując mi gdzie jest odpowiedni przycisk. Zachowywał się tak, jakby prowadzenie samochodu było czymś normalnym, a mnie traktował jak myślącego człowieka, który potrafi wykonywać manewry na drodze. Co ciekawe, nawet kiedy stawiał przede mną trudniejsze wyzwania niż jazda na wprost, zamiast tłumaczenia mi czynności sekunda po sekundzie, po opisaniu co mam zrobić (np. zawróć na skrzyżowaniu), wracał do zwykłej rozmowy, a potem w razie potrzeby (a początkowo takich „potrzeb” było dużo) podpowiadał jaki zająć pas, czy przypominał o kierunkowskazie.

Nie wiadomo jak, nie wiadomo dlaczego, okazało się, że pasy ruchu, światła i znaki wcale nie są chaotyczną drogową dżunglą, w której czuję się jak 3-latek. Wyszło też na jaw, że podejmowanie decyzji podczas prowadzenia samochodu to nie kwestia loterii i szczęścia, ale racjonalnych decyzji opartych na zasadach ruchu drogowego (wreszcie zrozumiałam dlaczego kierowcy w ok. 50% przypadków nie wjeżdżają pod prąd). Właściwie kluczem do sukcesu okazało się jedno proste założenie mojego mentora – ocenił on, że jako jego kursantka jestem psychicznie i intelektualnie zdolna do myślenia, a nie tylko do bezrefleksyjnego stosowania się do komend. Po tych ekscytujących odkryciach przyszedł czas na egzamin.

W przeddzień egzaminu wróciły koszmary sprzed lat. Przypomniałam sobie czasy kiedy wydawało mi się, że umiejętność prowadzenia samochodu jest pod względem trudności porównywalna do sterowania statkiem kosmicznym po nieodkrytych rejonach wszechświata, z kokpitem wyposażonym w urządzenia z przyciskami oznaczonymi w języku koreańskim. Stres, który zawładnął moim myśleniem był tak silny, że nie wiedziałam, w którą stronę kręcić kierownicą, by przy cofaniu jechać zgodnie z własnym oczekiwaniem. Totalnie paraliżował mnie strach, że nie dość, że na pewno obleję egzamin, to być może utknę już na etapie teoretycznym, co dla mnie, w tamtym dniu, oznaczałoby konieczność popełnienia honorowego samobójstwa.

Kiedy nadszedł termin sądu ostatecznego, ze wstydem przyznaje, że rano stres odbierał mi mowę w fizycznym sensie. Miałam trudności z opanowaniem przepony na tyle, by wydawać z siebie słyszalne przez człowieka dźwięki. Jednak po przekroczeniu progu ośrodka zdenerwowanie po prostu się ulotniło. Oczekując na swoją kolej, przez 40 minut obserwowałam ze spokojem przerażone twarze ludzi, którzy przytulali się do swoich współtowarzyszy, wertowali podręczniki, czy chodzili nerwowo po korytarzu. Surowy wystrój ośrodka z makabrycznymi zdjęciami wypadków drogowych i atmosfera kompletnej paniki sprawiły, że całkowicie się wyciszyłam. Kiedy nadeszła godzina egzaminu teoretycznego, weszłam do odpowiedniej sali, zajęłam pierwsze stanowisko. Prowadzący był bardzo wysokim mężczyzną w średnim wieku, miał aparat słuchowy. Odebrałam go jako dość poważną i zasadniczą osobę, ale dumną i budzącą szacunek. Kiedy pokazywałam mu swój dowód osobisty zauważyłam, że ma jakiś paproszek na głowie, ale nie miałam odwagi zwrócić mu uwagi. Test skończyłam jako pierwsza, wynik był bezbłędny. Po wyjściu z sali miałam wyrzuty sumienia, że mój egzaminator dalej będzie z tym paprochem chodzić. W oczekiwaniu na część praktyczną wdałam się w rozmowę z inną dziewczyną, którą starałam się rozśmieszyć, widząc jak mocno jest spanikowana. Ja po zdaniu pierwszego testu czułam się wręcz wyluzowana.

Po godzinie, podczas której moim największym zmartwieniem było to, czy nie zacznie mi burczeć w brzuchu podczas egzaminu, wyczytano moje nazwisko. Na placu manewrowym czekał na mnie ten sam mężczyzna, który prowadził teorię. Zareagowałam z nieukrywaną radością, w końcu znana twarz dodaje otuchy. Na szczęście nie miał już paproszka. Co prawda od pierwszej chwili sprawiał wrażenie osoby, która nie bardzo jest zainteresowana tym co mam do powiedzenia (moje pytanie o to czy mogę położyć rzeczy na tylnym siedzeniu zostało całkowicie zignorowane), ale jego antypatia co do mojej osoby stała się dla mnie oczywista dopiero kilka minut później. Podczas przygotowania do jazdy miałam niejasne wrażenie, że pojazd stoi krzywo, ponieważ kompletnie nie potrafiłam wychwycić prawej linii w lusterku, natomiast lewa była w niepokojąco dziwnym miejscu. Przyjęłam, że zapewne mimo świadomego zachowania spokoju, podświadomie mój umysł nadal pozostał w stanie paniki i prawdopodobnie przerosło mnie intelektualnie właściwe ustawienie lusterek. Kiedy jednak ruszyłam do przodu (tak, przodu), a egzaminator zatrzymał mnie mówiąc, że najechałam na linię, pomyślałam, że dzieję się coś dziwnego. Na szczęście najechanie nie było wyjechaniem poza linię i dostałam drugą szansę. Z niedowierzaniem podjęłam próbę wyjaśnienia tej sytuacji, jednak już w trakcie artykułowania pytania dotarło do mnie, że nie uzyskam sensownego wyjaśnienia.

Wyjazd na miasto mógłby być tematem na komedię w stylu Stanisława Barei. Egzaminator z super dokładnym czujnikiem w oczach, wspomagany lusterkami, mierzył czy przypadkiem nie najechałam choćby centymetr na linie przy manewrach na skrzyżowaniach, czego akurat udawało mi się unikać za każdym razem. Niestety kiedy zabrał mnie na drogę zawaloną źle ustawionymi samochodami, aby uniknąć wyrwania lusterka zjechałam troszkę za bardzo na lewo, dopuszczając się tym samym dotknięcia lewą stroną lewych kół prawej krawędzi linii nieprzerwanej, co oczywiście było skandalicznie niepoprawne. Na szczęście kilka minut później przyjechaliśmy tam znowu i mogłam już spokojnie, jadąc 20 km na godzinie, z wbitym wzrokiem w lewe lusterko i kontrolując cały czas prawy bok samochodu, uniknąć ponownego najechania na linie i przy okazji cudem nie urwać lusterka. Następnie mój współtowarzysz podróży z bardzo poważną miną poinformował mnie, że skręcając na prawo nie stałam wystarczająco mocno po prawej stronie prawego pasa, co było kolejnym poważnym błędem. Oczywiście każdy mój arcypoważny występek miałam szanse popełnić dwa, a nawet trzy razy, bo wracaliśmy w dokładnie te same miejsca, gdzie została mi zwrócona uwaga (była to nieskuteczna technika uwalenia mnie, bo nie popełniałam tych samych przewinień).

Raz nawet postanowiłam upomnieć się o sprawiedliwość. Stało się to kiedy zatrzymałam się przed przejściem dla pieszych, które w momencie zwalniania było okupowane przez przechodniów, równolegle do mojego pasa zatrzymała się elka, ale szczęśliwie uniknęłam jej wyprzedzenia (co byłoby kolejnym bardzo wielkim błędem). Jak się okazało, było to naturalnie złe posunięcie, bo dowiedziałam się, że przejście dla pieszych jest przecież puste (widocznie kierujący elką, instruktor w elce i ja mieliśmy zbiorowe halucynacje, ewentualnie poprawnym byłoby przejechanie między pieszymi na pasach i udawanie, że są niewidzialni). Moje argumenty za tym, że postąpiłam słusznie nie było istotne. Wśród licznych błędów jakie popełniłam, jakieś 2 zdarzyły mi się, ponieważ nie do końca słyszałam co mówi mój egzaminator. Wymawiał słowa cicho, niewyraźnie, a kiedy próbowałam prosić o powtórzenie, otrzymywałam dużo werbalnych i pozawerbalnych sygnałów, że to bardzo zły pomysł – poprzez np. groźny ton głosu, artykułowanie słów jakbym była idiotką, czy informowanie, że nie powinnam przerywać (chociaż „przerywałam” tylko kiedy panowała cisza). Z tego powodu nie udało mi się np. wykonać poprawnie polecenia „zahamuj z szybkości 50 km/h przed znakiem”. Nie usłyszałam jaki to znak i dopiero po chwili dotarł do mnie komunikat do jakiej szybkości mam się rozpędzić.

Z głupot przyznaję się do tego, że zatrzymałam się chcąc ustąpić pierwszeństwa w miejscu, gdzie nie było w ogóle takiej potrzeby. Co ciekawe, niemal przez cały egzamin mój stan umysłu nadal był względnie spokojny, chociaż momentami byłam bardzo zła na człowieka, który zachowywał się wobec mnie skrajnie nieuczciwie i po prostu chamsko. Zapewne ta wściekłość również pomogła mi opanować stres. Mimo relatywnego spokoju, podczas wyjątkowo długiego postoju na czerwonym, lewa noga drżała mi tak mocno, że musiałam przytrzymywać ją łokciem, by nie zgasł mi samochód. Na szczęście przez niewyraźne mówienie mojego egzaminatora przez ostatnie 15 minut jazdy po mieście myślałam, że już nie zdałam, więc pozwoliłam sobie na większą pewność siebie (od razu zostałam upomniana, że trzymam źle dłonie na kierownicy, źle = wygodnie i poręcznie).

Gdy jechałam już zupełnie na luzie, nie bojąc się kolejnych informacji o tym co robię niewłaściwie, zerkałam czasem w tylne lusterko. Mój egzaminator siedział wtulony w szybę, z twarzą zwróconą w stronę ulicy. Jego długie nogi zajmowały znaczną przestrzeń samochodu, ale za każdym razem kiedy zbliżały się do lewarka, nerwowo przyciągał je go siebie, w obawie przed dotykiem mojej dłoni podczas zmieniania biegów. Zdałam sobie sprawę z tego, że wiozę zagubionego człowieka, którego duma tak naprawdę jest tylko iluzją. Chociaż to pewnie brzmi dziwnie, miałam ochotę poklepać go po ramieniu, a nawet przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.

Po ponad 30 minutach wreszcie znalazł się konkretny powód do zakończenia egzaminu z wynikiem negatywnym. Podobno wymusiłam pierwszeństwo. Być może. Prawe lusterko miałam źle ustawione po tym, co stało na placu i przez cały egzamin kombinowałam z patrzeniem w tylną szybę i tylne lusterko, co znacznie utrudniało zmienianie pasów. Egzaminator zresztą doskonale zdawał sobie z tego sprawę, widział ile musiałam się nagimnastykować za każdym razem, kiedy chciałam sprawdzić czy nikomu nie zajeżdżam drogi. Zamieniliśmy się miejscami. Kiedy tłumaczył mi błędy jakie popełniłam (chociaż w mojej opinii 80% z nich było wymyślone na potrzeby chwili), przejechał z lewego pasa przez środkowy na prawy, po skosie, na jednym kierunkowskazie, co jest nieprawidłowym manewrem. Przez chwilę było mi naprawdę przykro. Jednak kiedy dojechaliśmy do ośrodka, ja już nie czułam złości, ani żalu. Mówiąc do widzenia chciałam popatrzeć mu w oczy. On unikał mojego wzroku, szybko wyszedł z samochodu.

Niedługo kolejna przygoda z egzaminem!