Każdy z kim rozmawiałam o egzaminie
na prawo jazdy przyznaje, że to był (a właściwie zazwyczaj były)
najbardziej stresujące sprawdziany w życiu, przy których matura,
pierwsza sesja, czy warunek z super trudnego przedmiotu to takie nic.
Coś wiem na ten temat, ponieważ ten test moich sprawności
intelektualno-manualnych związanych z prowadzeniem samochodu
oblałam, a potem w ogóle na kilka lat porzuciłam sam pomysł
podchodzenia do zdobycia prawka.
W tym roku kilka niepowiązanych ze
sobą zdarzeń zainspirowało mnie do tego, by wrócić do walki o
wymarzone uprawienie do prowadzenia samochodu (nie ukrywam, że
najbardziej wpłynęła na mnie relacja mojego znajomego na temat
umiejętności prowadzenia samochodu jakie posiada jego siostra. Otóż
siostra kolegi właściwie nie posiada takowych umiejętności. To
zrodziło we mnie pytanie – skoro ona może, to dlaczego niby ja
miałabym nie móc?). Po refleksji rozłożonej na kilka miesięcy
przyszła pora na odważną decyzję, potem wybór instruktora i o to
stało się. Mimo traumy sprzed lat, braku wiary we własne
umiejętności (którą manifestowałam wmawianiem sobie i otoczeniu,
że posiadam tajemniczą dysfunkcję uniemożliwiającą mi
odnalezienie się na drodze podczas prowadzenia pojazdu
samochodowego), po raz drugi weszłam na ścieżkę robienia prawka.
Zaczęło się doskonale. Instruktor,
mój mentor, mistrz i samochodowe guru, okazał się godny tych
tytułów. Zamiast tresury (wciśnij sprzęgło, delikatnie zwolnij
sprzęgło, spokojnie naciśnij gaz!) jaką znałam z kursu,
przypomniał mi jak zmienia się biegi, a potem zostałam poproszona
o wyjechanie na ulice. Kiedy ja w panice rozważałam, czy aby za
chwilę nie zginiemy pod kołami samochodów, wbijając przy tym
wzrok w światła hamowania uczestnika ruchu przede mną, a potem
przeżyłam coś na kształt zawału serca, nie wiedząc czy aby tir
nadjeżdżający z naprzeciwka nie zmiecie nas z powierzchni
oblodzonego asfaltu (myślałam wtedy, że nie mam pojęcia jak
ustawić samochód, by stał po prawej stronie właściwego pasa
ruchu, a nie np. na środku dwóch), mój instruktor radośnie
tłumaczył jak działa ogrzewanie tylnej szyby, wskazując mi gdzie
jest odpowiedni przycisk. Zachowywał się tak, jakby prowadzenie
samochodu było czymś normalnym, a mnie traktował jak myślącego
człowieka, który potrafi wykonywać manewry na drodze. Co ciekawe,
nawet kiedy stawiał przede mną trudniejsze wyzwania niż jazda na
wprost, zamiast tłumaczenia mi czynności sekunda po sekundzie, po
opisaniu co mam zrobić (np. zawróć na skrzyżowaniu), wracał do
zwykłej rozmowy, a potem w razie potrzeby (a początkowo takich
„potrzeb” było dużo) podpowiadał jaki zająć pas, czy
przypominał o kierunkowskazie.
Nie wiadomo jak, nie wiadomo dlaczego,
okazało się, że pasy ruchu, światła i znaki wcale nie są
chaotyczną drogową dżunglą, w której czuję się jak 3-latek.
Wyszło też na jaw, że podejmowanie decyzji podczas prowadzenia
samochodu to nie kwestia loterii i szczęścia, ale racjonalnych
decyzji opartych na zasadach ruchu drogowego (wreszcie zrozumiałam
dlaczego kierowcy w ok. 50% przypadków nie wjeżdżają pod prąd).
Właściwie kluczem do sukcesu okazało się jedno proste założenie
mojego mentora – ocenił on, że jako jego kursantka jestem
psychicznie i intelektualnie zdolna do myślenia, a nie tylko
do bezrefleksyjnego stosowania się do komend. Po tych ekscytujących
odkryciach przyszedł czas na egzamin.
W przeddzień egzaminu wróciły
koszmary sprzed lat. Przypomniałam sobie czasy kiedy wydawało mi
się, że umiejętność prowadzenia samochodu jest pod względem
trudności porównywalna do sterowania statkiem kosmicznym po
nieodkrytych rejonach wszechświata, z kokpitem wyposażonym w
urządzenia z przyciskami oznaczonymi w języku koreańskim. Stres,
który zawładnął moim myśleniem był tak silny, że nie
wiedziałam, w którą stronę kręcić kierownicą, by przy cofaniu
jechać zgodnie z własnym oczekiwaniem. Totalnie paraliżował mnie
strach, że nie dość, że na pewno obleję egzamin, to być
może utknę już na etapie teoretycznym, co dla mnie, w tamtym dniu,
oznaczałoby konieczność popełnienia honorowego samobójstwa.
Kiedy nadszedł termin sądu
ostatecznego, ze wstydem przyznaje, że rano stres odbierał mi mowę
w fizycznym sensie. Miałam trudności z opanowaniem przepony na
tyle, by wydawać z siebie słyszalne przez człowieka dźwięki.
Jednak po przekroczeniu progu ośrodka zdenerwowanie po prostu się
ulotniło. Oczekując na swoją kolej, przez 40 minut obserwowałam ze
spokojem przerażone twarze ludzi, którzy przytulali się do swoich
współtowarzyszy, wertowali podręczniki, czy chodzili nerwowo po
korytarzu. Surowy wystrój ośrodka z makabrycznymi zdjęciami
wypadków drogowych i atmosfera kompletnej paniki
sprawiły, że całkowicie się wyciszyłam. Kiedy nadeszła godzina
egzaminu teoretycznego, weszłam do odpowiedniej sali, zajęłam
pierwsze stanowisko. Prowadzący był bardzo wysokim mężczyzną w
średnim wieku, miał aparat słuchowy. Odebrałam go jako dość
poważną i zasadniczą osobę, ale dumną i budzącą szacunek.
Kiedy pokazywałam mu swój dowód osobisty zauważyłam, że ma
jakiś paproszek na głowie, ale nie miałam odwagi zwrócić mu
uwagi. Test skończyłam jako pierwsza, wynik był bezbłędny. Po
wyjściu z sali miałam wyrzuty sumienia, że mój egzaminator dalej
będzie z tym paprochem chodzić. W oczekiwaniu na część
praktyczną wdałam się w rozmowę z inną dziewczyną, którą
starałam się rozśmieszyć, widząc jak mocno jest spanikowana. Ja
po zdaniu pierwszego testu czułam się wręcz wyluzowana.
Po godzinie, podczas której moim
największym zmartwieniem było to, czy nie zacznie mi burczeć w
brzuchu podczas egzaminu, wyczytano moje nazwisko. Na placu
manewrowym czekał na mnie ten sam mężczyzna, który prowadził
teorię. Zareagowałam z nieukrywaną radością, w końcu znana
twarz dodaje otuchy. Na szczęście nie miał już paproszka. Co
prawda od pierwszej chwili sprawiał wrażenie osoby, która nie
bardzo jest zainteresowana tym co mam do powiedzenia (moje pytanie o
to czy mogę położyć rzeczy na tylnym siedzeniu zostało
całkowicie zignorowane), ale jego antypatia co do mojej osoby stała
się dla mnie oczywista dopiero kilka minut później. Podczas
przygotowania do jazdy miałam niejasne wrażenie, że pojazd stoi
krzywo, ponieważ kompletnie nie potrafiłam wychwycić prawej linii
w lusterku, natomiast lewa była w niepokojąco dziwnym miejscu.
Przyjęłam, że zapewne mimo świadomego zachowania spokoju,
podświadomie mój umysł nadal pozostał w stanie paniki i
prawdopodobnie przerosło mnie intelektualnie właściwe ustawienie
lusterek. Kiedy jednak ruszyłam do przodu (tak, przodu), a
egzaminator zatrzymał mnie mówiąc, że najechałam na linię,
pomyślałam, że dzieję się coś dziwnego. Na szczęście
najechanie nie było wyjechaniem poza linię i dostałam drugą
szansę. Z niedowierzaniem podjęłam próbę wyjaśnienia tej
sytuacji, jednak już w trakcie artykułowania pytania dotarło do
mnie, że nie uzyskam sensownego wyjaśnienia.
Wyjazd na miasto mógłby być tematem na komedię w stylu Stanisława Barei. Egzaminator z super
dokładnym czujnikiem w oczach, wspomagany lusterkami, mierzył czy
przypadkiem nie najechałam choćby centymetr na linie przy manewrach
na skrzyżowaniach, czego akurat udawało mi się unikać za każdym
razem. Niestety kiedy zabrał mnie na drogę zawaloną źle
ustawionymi samochodami, aby uniknąć wyrwania lusterka zjechałam
troszkę za bardzo na lewo, dopuszczając się tym samym
dotknięcia lewą stroną lewych kół prawej krawędzi linii
nieprzerwanej, co oczywiście było skandalicznie niepoprawne. Na
szczęście kilka minut później przyjechaliśmy tam znowu i mogłam
już spokojnie, jadąc 20 km na godzinie, z wbitym wzrokiem w lewe
lusterko i kontrolując cały czas prawy bok samochodu, uniknąć
ponownego najechania na linie i przy okazji cudem nie urwać
lusterka. Następnie mój współtowarzysz podróży z bardzo poważną
miną poinformował mnie, że skręcając na prawo nie stałam
wystarczająco mocno po prawej stronie prawego pasa, co było
kolejnym poważnym błędem. Oczywiście każdy mój arcypoważny
występek miałam szanse popełnić dwa, a nawet trzy razy, bo
wracaliśmy w dokładnie te same miejsca, gdzie została mi zwrócona
uwaga (była to nieskuteczna technika uwalenia mnie, bo nie
popełniałam tych samych przewinień).
Raz nawet postanowiłam upomnieć się
o sprawiedliwość. Stało się to kiedy zatrzymałam się przed
przejściem dla pieszych, które w momencie zwalniania było okupowane
przez przechodniów, równolegle do mojego pasa zatrzymała się
elka, ale szczęśliwie uniknęłam jej wyprzedzenia (co byłoby
kolejnym bardzo wielkim błędem). Jak się okazało, było to naturalnie złe posunięcie, bo dowiedziałam się, że przejście
dla pieszych jest przecież puste (widocznie kierujący elką,
instruktor w elce i ja mieliśmy zbiorowe halucynacje, ewentualnie
poprawnym byłoby przejechanie między pieszymi na pasach i udawanie,
że są niewidzialni). Moje argumenty za tym, że postąpiłam
słusznie nie było istotne. Wśród licznych błędów jakie
popełniłam, jakieś 2 zdarzyły mi się, ponieważ nie do końca
słyszałam co mówi mój egzaminator. Wymawiał słowa cicho,
niewyraźnie, a kiedy próbowałam prosić o powtórzenie,
otrzymywałam dużo werbalnych i pozawerbalnych sygnałów, że to
bardzo zły pomysł – poprzez np. groźny ton głosu, artykułowanie
słów jakbym była idiotką, czy informowanie, że nie powinnam
przerywać (chociaż „przerywałam” tylko kiedy panowała
cisza). Z tego powodu nie udało mi się np. wykonać poprawnie
polecenia „zahamuj z szybkości 50 km/h przed znakiem”. Nie
usłyszałam jaki to znak i dopiero po chwili dotarł do mnie
komunikat do jakiej szybkości mam się rozpędzić.
Z głupot przyznaję się do tego, że
zatrzymałam się chcąc ustąpić pierwszeństwa w miejscu, gdzie nie
było w ogóle takiej potrzeby. Co ciekawe, niemal przez cały
egzamin mój stan umysłu nadal był względnie spokojny, chociaż
momentami byłam bardzo zła na człowieka, który zachowywał się
wobec mnie skrajnie nieuczciwie i po prostu chamsko. Zapewne ta
wściekłość również pomogła mi opanować stres. Mimo relatywnego spokoju, podczas wyjątkowo długiego postoju na czerwonym, lewa
noga drżała mi tak mocno, że musiałam przytrzymywać ją łokciem,
by nie zgasł mi samochód. Na szczęście przez niewyraźne
mówienie mojego egzaminatora przez ostatnie 15 minut jazdy po
mieście myślałam, że już nie zdałam, więc pozwoliłam sobie na
większą pewność siebie (od razu zostałam upomniana, że trzymam
źle dłonie na kierownicy, źle = wygodnie i poręcznie).
Gdy jechałam już zupełnie na luzie,
nie bojąc się kolejnych informacji o tym co robię niewłaściwie,
zerkałam czasem w tylne lusterko. Mój egzaminator siedział wtulony
w szybę, z twarzą zwróconą w stronę ulicy. Jego długie nogi
zajmowały znaczną przestrzeń samochodu, ale za każdym razem kiedy
zbliżały się do lewarka, nerwowo przyciągał je go siebie, w
obawie przed dotykiem mojej dłoni podczas zmieniania biegów. Zdałam
sobie sprawę z tego, że wiozę zagubionego człowieka, którego
duma tak naprawdę jest tylko iluzją. Chociaż to pewnie brzmi
dziwnie, miałam ochotę poklepać go po ramieniu, a nawet przytulić
i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
Po ponad 30 minutach wreszcie znalazł
się konkretny powód do zakończenia egzaminu z wynikiem negatywnym.
Podobno wymusiłam pierwszeństwo. Być może. Prawe lusterko miałam
źle ustawione po tym, co stało na placu i przez cały egzamin
kombinowałam z patrzeniem w tylną szybę i tylne lusterko, co
znacznie utrudniało zmienianie pasów. Egzaminator zresztą
doskonale zdawał sobie z tego sprawę, widział ile musiałam się
nagimnastykować za każdym razem, kiedy chciałam sprawdzić czy
nikomu nie zajeżdżam drogi. Zamieniliśmy się miejscami. Kiedy
tłumaczył mi błędy jakie popełniłam (chociaż w mojej opinii
80% z nich było wymyślone na potrzeby chwili), przejechał z lewego
pasa przez środkowy na prawy, po skosie, na jednym kierunkowskazie,
co jest nieprawidłowym manewrem. Przez chwilę było mi naprawdę
przykro. Jednak kiedy dojechaliśmy do ośrodka, ja już nie czułam
złości, ani żalu. Mówiąc do widzenia chciałam popatrzeć mu w
oczy. On unikał mojego wzroku, szybko wyszedł z samochodu.
Niedługo kolejna przygoda z egzaminem!