niedziela, 30 grudnia 2012

Ja i samochodzik

Każdy z kim rozmawiałam o egzaminie na prawo jazdy przyznaje, że to był (a właściwie zazwyczaj były) najbardziej stresujące sprawdziany w życiu, przy których matura, pierwsza sesja, czy warunek z super trudnego przedmiotu to takie nic. Coś wiem na ten temat, ponieważ ten test moich sprawności intelektualno-manualnych związanych z prowadzeniem samochodu oblałam, a potem w ogóle na kilka lat porzuciłam sam pomysł podchodzenia do zdobycia prawka.

W tym roku kilka niepowiązanych ze sobą zdarzeń zainspirowało mnie do tego, by wrócić do walki o wymarzone uprawienie do prowadzenia samochodu (nie ukrywam, że najbardziej wpłynęła na mnie relacja mojego znajomego na temat umiejętności prowadzenia samochodu jakie posiada jego siostra. Otóż siostra kolegi właściwie nie posiada takowych umiejętności. To zrodziło we mnie pytanie – skoro ona może, to dlaczego niby ja miałabym nie móc?). Po refleksji rozłożonej na kilka miesięcy przyszła pora na odważną decyzję, potem wybór instruktora i o to stało się. Mimo traumy sprzed lat, braku wiary we własne umiejętności (którą manifestowałam wmawianiem sobie i otoczeniu, że posiadam tajemniczą dysfunkcję uniemożliwiającą mi odnalezienie się na drodze podczas prowadzenia pojazdu samochodowego), po raz drugi weszłam na ścieżkę robienia prawka.

Zaczęło się doskonale. Instruktor, mój mentor, mistrz i samochodowe guru, okazał się godny tych tytułów. Zamiast tresury (wciśnij sprzęgło, delikatnie zwolnij sprzęgło, spokojnie naciśnij gaz!) jaką znałam z kursu, przypomniał mi jak zmienia się biegi, a potem zostałam poproszona o wyjechanie na ulice. Kiedy ja w panice rozważałam, czy aby za chwilę nie zginiemy pod kołami samochodów, wbijając przy tym wzrok w światła hamowania uczestnika ruchu przede mną, a potem przeżyłam coś na kształt zawału serca, nie wiedząc czy aby tir nadjeżdżający z naprzeciwka nie zmiecie nas z powierzchni oblodzonego asfaltu (myślałam wtedy, że nie mam pojęcia jak ustawić samochód, by stał po prawej stronie właściwego pasa ruchu, a nie np. na środku dwóch), mój instruktor radośnie tłumaczył jak działa ogrzewanie tylnej szyby, wskazując mi gdzie jest odpowiedni przycisk. Zachowywał się tak, jakby prowadzenie samochodu było czymś normalnym, a mnie traktował jak myślącego człowieka, który potrafi wykonywać manewry na drodze. Co ciekawe, nawet kiedy stawiał przede mną trudniejsze wyzwania niż jazda na wprost, zamiast tłumaczenia mi czynności sekunda po sekundzie, po opisaniu co mam zrobić (np. zawróć na skrzyżowaniu), wracał do zwykłej rozmowy, a potem w razie potrzeby (a początkowo takich „potrzeb” było dużo) podpowiadał jaki zająć pas, czy przypominał o kierunkowskazie.

Nie wiadomo jak, nie wiadomo dlaczego, okazało się, że pasy ruchu, światła i znaki wcale nie są chaotyczną drogową dżunglą, w której czuję się jak 3-latek. Wyszło też na jaw, że podejmowanie decyzji podczas prowadzenia samochodu to nie kwestia loterii i szczęścia, ale racjonalnych decyzji opartych na zasadach ruchu drogowego (wreszcie zrozumiałam dlaczego kierowcy w ok. 50% przypadków nie wjeżdżają pod prąd). Właściwie kluczem do sukcesu okazało się jedno proste założenie mojego mentora – ocenił on, że jako jego kursantka jestem psychicznie i intelektualnie zdolna do myślenia, a nie tylko do bezrefleksyjnego stosowania się do komend. Po tych ekscytujących odkryciach przyszedł czas na egzamin.

W przeddzień egzaminu wróciły koszmary sprzed lat. Przypomniałam sobie czasy kiedy wydawało mi się, że umiejętność prowadzenia samochodu jest pod względem trudności porównywalna do sterowania statkiem kosmicznym po nieodkrytych rejonach wszechświata, z kokpitem wyposażonym w urządzenia z przyciskami oznaczonymi w języku koreańskim. Stres, który zawładnął moim myśleniem był tak silny, że nie wiedziałam, w którą stronę kręcić kierownicą, by przy cofaniu jechać zgodnie z własnym oczekiwaniem. Totalnie paraliżował mnie strach, że nie dość, że na pewno obleję egzamin, to być może utknę już na etapie teoretycznym, co dla mnie, w tamtym dniu, oznaczałoby konieczność popełnienia honorowego samobójstwa.

Kiedy nadszedł termin sądu ostatecznego, ze wstydem przyznaje, że rano stres odbierał mi mowę w fizycznym sensie. Miałam trudności z opanowaniem przepony na tyle, by wydawać z siebie słyszalne przez człowieka dźwięki. Jednak po przekroczeniu progu ośrodka zdenerwowanie po prostu się ulotniło. Oczekując na swoją kolej, przez 40 minut obserwowałam ze spokojem przerażone twarze ludzi, którzy przytulali się do swoich współtowarzyszy, wertowali podręczniki, czy chodzili nerwowo po korytarzu. Surowy wystrój ośrodka z makabrycznymi zdjęciami wypadków drogowych i atmosfera kompletnej paniki sprawiły, że całkowicie się wyciszyłam. Kiedy nadeszła godzina egzaminu teoretycznego, weszłam do odpowiedniej sali, zajęłam pierwsze stanowisko. Prowadzący był bardzo wysokim mężczyzną w średnim wieku, miał aparat słuchowy. Odebrałam go jako dość poważną i zasadniczą osobę, ale dumną i budzącą szacunek. Kiedy pokazywałam mu swój dowód osobisty zauważyłam, że ma jakiś paproszek na głowie, ale nie miałam odwagi zwrócić mu uwagi. Test skończyłam jako pierwsza, wynik był bezbłędny. Po wyjściu z sali miałam wyrzuty sumienia, że mój egzaminator dalej będzie z tym paprochem chodzić. W oczekiwaniu na część praktyczną wdałam się w rozmowę z inną dziewczyną, którą starałam się rozśmieszyć, widząc jak mocno jest spanikowana. Ja po zdaniu pierwszego testu czułam się wręcz wyluzowana.

Po godzinie, podczas której moim największym zmartwieniem było to, czy nie zacznie mi burczeć w brzuchu podczas egzaminu, wyczytano moje nazwisko. Na placu manewrowym czekał na mnie ten sam mężczyzna, który prowadził teorię. Zareagowałam z nieukrywaną radością, w końcu znana twarz dodaje otuchy. Na szczęście nie miał już paproszka. Co prawda od pierwszej chwili sprawiał wrażenie osoby, która nie bardzo jest zainteresowana tym co mam do powiedzenia (moje pytanie o to czy mogę położyć rzeczy na tylnym siedzeniu zostało całkowicie zignorowane), ale jego antypatia co do mojej osoby stała się dla mnie oczywista dopiero kilka minut później. Podczas przygotowania do jazdy miałam niejasne wrażenie, że pojazd stoi krzywo, ponieważ kompletnie nie potrafiłam wychwycić prawej linii w lusterku, natomiast lewa była w niepokojąco dziwnym miejscu. Przyjęłam, że zapewne mimo świadomego zachowania spokoju, podświadomie mój umysł nadal pozostał w stanie paniki i prawdopodobnie przerosło mnie intelektualnie właściwe ustawienie lusterek. Kiedy jednak ruszyłam do przodu (tak, przodu), a egzaminator zatrzymał mnie mówiąc, że najechałam na linię, pomyślałam, że dzieję się coś dziwnego. Na szczęście najechanie nie było wyjechaniem poza linię i dostałam drugą szansę. Z niedowierzaniem podjęłam próbę wyjaśnienia tej sytuacji, jednak już w trakcie artykułowania pytania dotarło do mnie, że nie uzyskam sensownego wyjaśnienia.

Wyjazd na miasto mógłby być tematem na komedię w stylu Stanisława Barei. Egzaminator z super dokładnym czujnikiem w oczach, wspomagany lusterkami, mierzył czy przypadkiem nie najechałam choćby centymetr na linie przy manewrach na skrzyżowaniach, czego akurat udawało mi się unikać za każdym razem. Niestety kiedy zabrał mnie na drogę zawaloną źle ustawionymi samochodami, aby uniknąć wyrwania lusterka zjechałam troszkę za bardzo na lewo, dopuszczając się tym samym dotknięcia lewą stroną lewych kół prawej krawędzi linii nieprzerwanej, co oczywiście było skandalicznie niepoprawne. Na szczęście kilka minut później przyjechaliśmy tam znowu i mogłam już spokojnie, jadąc 20 km na godzinie, z wbitym wzrokiem w lewe lusterko i kontrolując cały czas prawy bok samochodu, uniknąć ponownego najechania na linie i przy okazji cudem nie urwać lusterka. Następnie mój współtowarzysz podróży z bardzo poważną miną poinformował mnie, że skręcając na prawo nie stałam wystarczająco mocno po prawej stronie prawego pasa, co było kolejnym poważnym błędem. Oczywiście każdy mój arcypoważny występek miałam szanse popełnić dwa, a nawet trzy razy, bo wracaliśmy w dokładnie te same miejsca, gdzie została mi zwrócona uwaga (była to nieskuteczna technika uwalenia mnie, bo nie popełniałam tych samych przewinień).

Raz nawet postanowiłam upomnieć się o sprawiedliwość. Stało się to kiedy zatrzymałam się przed przejściem dla pieszych, które w momencie zwalniania było okupowane przez przechodniów, równolegle do mojego pasa zatrzymała się elka, ale szczęśliwie uniknęłam jej wyprzedzenia (co byłoby kolejnym bardzo wielkim błędem). Jak się okazało, było to naturalnie złe posunięcie, bo dowiedziałam się, że przejście dla pieszych jest przecież puste (widocznie kierujący elką, instruktor w elce i ja mieliśmy zbiorowe halucynacje, ewentualnie poprawnym byłoby przejechanie między pieszymi na pasach i udawanie, że są niewidzialni). Moje argumenty za tym, że postąpiłam słusznie nie było istotne. Wśród licznych błędów jakie popełniłam, jakieś 2 zdarzyły mi się, ponieważ nie do końca słyszałam co mówi mój egzaminator. Wymawiał słowa cicho, niewyraźnie, a kiedy próbowałam prosić o powtórzenie, otrzymywałam dużo werbalnych i pozawerbalnych sygnałów, że to bardzo zły pomysł – poprzez np. groźny ton głosu, artykułowanie słów jakbym była idiotką, czy informowanie, że nie powinnam przerywać (chociaż „przerywałam” tylko kiedy panowała cisza). Z tego powodu nie udało mi się np. wykonać poprawnie polecenia „zahamuj z szybkości 50 km/h przed znakiem”. Nie usłyszałam jaki to znak i dopiero po chwili dotarł do mnie komunikat do jakiej szybkości mam się rozpędzić.

Z głupot przyznaję się do tego, że zatrzymałam się chcąc ustąpić pierwszeństwa w miejscu, gdzie nie było w ogóle takiej potrzeby. Co ciekawe, niemal przez cały egzamin mój stan umysłu nadal był względnie spokojny, chociaż momentami byłam bardzo zła na człowieka, który zachowywał się wobec mnie skrajnie nieuczciwie i po prostu chamsko. Zapewne ta wściekłość również pomogła mi opanować stres. Mimo relatywnego spokoju, podczas wyjątkowo długiego postoju na czerwonym, lewa noga drżała mi tak mocno, że musiałam przytrzymywać ją łokciem, by nie zgasł mi samochód. Na szczęście przez niewyraźne mówienie mojego egzaminatora przez ostatnie 15 minut jazdy po mieście myślałam, że już nie zdałam, więc pozwoliłam sobie na większą pewność siebie (od razu zostałam upomniana, że trzymam źle dłonie na kierownicy, źle = wygodnie i poręcznie).

Gdy jechałam już zupełnie na luzie, nie bojąc się kolejnych informacji o tym co robię niewłaściwie, zerkałam czasem w tylne lusterko. Mój egzaminator siedział wtulony w szybę, z twarzą zwróconą w stronę ulicy. Jego długie nogi zajmowały znaczną przestrzeń samochodu, ale za każdym razem kiedy zbliżały się do lewarka, nerwowo przyciągał je go siebie, w obawie przed dotykiem mojej dłoni podczas zmieniania biegów. Zdałam sobie sprawę z tego, że wiozę zagubionego człowieka, którego duma tak naprawdę jest tylko iluzją. Chociaż to pewnie brzmi dziwnie, miałam ochotę poklepać go po ramieniu, a nawet przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.

Po ponad 30 minutach wreszcie znalazł się konkretny powód do zakończenia egzaminu z wynikiem negatywnym. Podobno wymusiłam pierwszeństwo. Być może. Prawe lusterko miałam źle ustawione po tym, co stało na placu i przez cały egzamin kombinowałam z patrzeniem w tylną szybę i tylne lusterko, co znacznie utrudniało zmienianie pasów. Egzaminator zresztą doskonale zdawał sobie z tego sprawę, widział ile musiałam się nagimnastykować za każdym razem, kiedy chciałam sprawdzić czy nikomu nie zajeżdżam drogi. Zamieniliśmy się miejscami. Kiedy tłumaczył mi błędy jakie popełniłam (chociaż w mojej opinii 80% z nich było wymyślone na potrzeby chwili), przejechał z lewego pasa przez środkowy na prawy, po skosie, na jednym kierunkowskazie, co jest nieprawidłowym manewrem. Przez chwilę było mi naprawdę przykro. Jednak kiedy dojechaliśmy do ośrodka, ja już nie czułam złości, ani żalu. Mówiąc do widzenia chciałam popatrzeć mu w oczy. On unikał mojego wzroku, szybko wyszedł z samochodu.

Niedługo kolejna przygoda z egzaminem!

piątek, 30 listopada 2012

5 najlepszych sposobów na zdobycie sławy

Top 10 najprzystojniejszych facetów świata, najdroższych kotów, najszybszych samochodów, najponętniejszych piersi, najwyższych budynków, najbrzydszych celebrytów – nie znam osoby, która byłaby w stanie przejść obojętnie, bez cienia zainteresowania, obok wszelkiego rodzaju zestawień. Rankingi, nawet te najgłupsze, zawsze przyciągają uwagę. Wykorzystując tę wiedzę do podniesienia popularności mojego bloga (tutaj oczko dla wszystkich moich czytelników, których, nie licząc kilku zbłąkanych owieczek, nie posiadam) oraz odwołując się do modnego ostatnio trendu doradztwa, stworzyłam własny ranking-poradę.

5 najlepszych sposobów na zdobycie sławy:
  1. Urodzić się w bardzo bogatej rodzinie. Ludzie o słynnych nazwiskach, mogący pochwalić się oszałamiającym majątkiem, są dobrze widziani w mediach. Na pewno przemawia za nimi fakt, że są obyci w brylowaniu na salonach, zdarza się, że mogą pochwalić się świetnym wykształceniem i są zawsze dobrze ubrani. Prawdopodobnie ich łatwość w zdobywaniu popularności bierze się stąd, że zwykli śmiertelnicy zwyczajnie lubią podziwiać jak żyją Ci z wyższych sfer, a ich wkroczenia do świata celebrytów zawsze wiąże się z uchyleniem rąbka tajemnicy ich wspaniałej, luksusowej egzystencji. Patrz: Anna Czartoryska, Natalia Lesz, Patrycja Kazadi.

    Jak wiadomo, moda ulega zmianie i o ile do niedawna najłatwiej było dobrze urodzonym o co najmniej ładnej buzi, teraz prym wiodą bogaci z dużą nadwagą. Śladem USA polskie społeczeństwo również niepokojąco przybiera na wadze i najpewniej sławy w rozmiarze XXXL, które opowiadają o tym jak bardzo są seksowne, dobrze czują się ze swoją wagą i roztaczają wizje swojej przyszłej kariery w modelingu (daruję sobie wszystkie uszczypliwości) albo tańcu (a co ze stawami?), potrafią zagłuszyć kompleksy zwykłych, otyłych ludzi, którzy nie mogą pochwalić się własnym imperium lodów na patyku.

Wady: ta metoda wymaga posiadania obrzydliwie bogatej rodziny. Może wiązać się z popadnięciem w dużą nadwagę.
Zalety: posiadanie obrzydliwie bogatej rodziny.

  1. Związek z kimś znanym. Oczywiście romans z kimś sławnym nie zawsze gwarantuje zdobycie popularności, ale jest kilka sprawdzonych rozwiązań:
    a) stworzenie związku z Dodą. Wszyscy jej obecni i byli chłopcy, łącznie z satanistycznym panem death metalu i byłym piłkarzem, który podobno (jak twierdzi sama królowa) ma problemy z uzębieniem, zyskali niesamowitą popularność, świecą klatami na okładkach znanych pism kobiecych, a nawet wydają własne biografie. Jeśli Doda staję się czyjąś dziewczyną, kariera w szołbizie gwarantowana.
    b) związek z kimś w wieku naszego pradziadka. Chociaż staję się to coraz popularniejsze, wciąż budzi kontrowersje i daję przewagę nad zdolnymi, młodymi ludźmi, którzy pragną sławy. Przy tym wariancie dopuszczalna jest uroda złej wiedźmy (starsi ludzie nie zawsze mają dobry wzrok). W dodatku przypadkowo można szybko odziedziczyć spory majątek.
    c) przelotny romans ze znanym aktorem, który pozwala się ubierać. Zyskujemy dzięki temu szanse na pozorowanie bycia dobrą stylistką-samoukiem (patrz: dziewczyny Szyca).
Wady: można zostać posądzonym o bycie „sprzedajnym”, względnie o gerontofilie.
Zalety: daje szanse na szybkie, chociaż często chwilowe, „awansowanie” do wyższych sfer.

  1. Wymyślenie sobie jakiegoś talentu, którego z całą pewnością się nie posiada i skuteczne wypromowanie go. Współcześnie sporym ułatwieniem jest wszechobecny dostęp do internetu, a co za tym idzie – do youtuba. Dla bardziej wytrwałych i szalonych dobrą propozycją jest zagrania w jakimś filmie bądź serialu, ale co oczywiste – rodzi to dodatkowe komplikacje. Sposób ten bazuje na wykorzystaniu bardzo złego gustu wielu ludzi żyjących na całym świecie. Wypróbował: Justin Bieber, bracia Mroczkowie.

Wady: grozi ośmieszeniem.
Zalety: zarabianie kroci na umiejętnościach, które są całkowicie poza naszym zasięgiem. Czy to nie zabawne?

  1. Świadome wykorzystanie faktu, że nie posiada się żadnego talentu. Przy tej opcji dobrze jest też cechować się inteligencją „słodkiej idiotki”, parciem do rozbieranych sesji i wieloma "plastikowymi" elementami wkomponowanymi w ciało. Mile widziany jest też jad kiełbasiany w okolicach twarzy i bardziej lub mniej bezpośredni przekaz „lubię seks”. Jest to ryzykowny wariant, który wymaga sporo sprytu oraz determinacji. Osoby, które chcą z niego skorzystać, muszą wiedzieć gdzie bywać, robić często dzióbki ustami oraz mieć skłonności do ekshibicjonizmu. Inspiracje: Natalia Siwiec, Jola Rutowicz.

Wady: popularność może okazać się sezonowa. Istnieje ryzyko bycia kojarzonym np. ze środkami do wybielania miejsc intymnych.
Zalety: wymagania, które właściwie każdy może spełnić przy odrobinie samozaparcia.

  1. Sfingowanie porwania własnego dziecka oraz stracenie go w niewyjaśnionych okolicznościach. Zdecydowanie odradzam ten sposób na zdobycie wymarzonej okładki, ponieważ jest niemoralny, nieetyczny oraz człowiek cały czas balansuję na krawędzi wylądowania w więzieniu.

    Mimo wielu zagrożeń oraz przykrych konsekwencji, które wiążą się z wybraniem tej opcji (między innymi spędzanie co jakiś czas paru dni w areszcie), ta metoda pozwala rozbłysnąć tak jasno, że nawet przebywanie w towarzystwie takiej celebrytki zapewnia zdobycie własnej, całkiem sporej popularności (patrz: mąż, najbliższa rodzina, znajomi pedofile, detektyw i jego narzeczona z zakonu).

    Mylą się jednak wszyscy Ci, którzy mówią, że jest to łatwy kawałek chleba. Trzeba nie lada odwagi, by na każdym kroku ośmieszać wymiar sprawiedliwości, policje, najbliższe otoczenie i wszystkie osoby zaangażowane w sprawę. Ważne jest też znalezienie sobie odpowiednich przyjaciół (wskazane są sekty i skazańcy). By utrzymać popularność niezbędne jest: umiejętne lawirowanie na granicy prawa, wręcz patologiczna skłonność do kłamania oraz ciekawe pasje (np. jeżdżenie konno w bikini).

    Jednak starania są tutaj mocno docenione, nie każda osoba podejrzana o skrzywdzenie własnego dziecka może liczyć na co najmniej cotygodniowy komentarz w serwisach informacyjnych, kolorowe okładki niemal każdego dnia, niezliczoną ilość memów i kwejków na swój temat, ciągłe newsy na portalach plotkarskich oraz tak wielką rozpoznawalność wśród ludzi w każdym wieku, niezależnie od pochodzenia i wykształcenia.

Wady: powtórzenie tego „sukcesu” jest raczej mało prawdopodobne.
Zalety: szansa na dołączenia do grona prawdziwych legend takich jak Kuba Ropruwacz czy Wampir z Bytowa.

Czego zdecydowanie nie polecam w dążeniu do sławy? Odkrycia się z własnym talentem. Wtedy człowiek może liczyć w najlepszym wypadku na granie w ambitnych, niszowych filmach bądź na koncerty we własnym garażu. I nici z kariery, sławy i kasy.

niedziela, 7 października 2012

O nieporządku słów kilka

Kiedyś w modzie było doradztwo związkowe. Telewizja, prasa kobieca i Internet bombardował społeczeństwo arcyskutecznymi radami jak uzdrowić relacje z partnerem, dzieckiem, teściową i szwagrem siostry. Ten temat powoli odchodzi do lamusa, a od pewnego czasu wciąż natykam się na osoby, które uczą szarą, ogłupiałą masę jak ułożyć swoje życie z przedmiotami.

Z szeroko otwartymi oczami obserwuję w telewizji wysyp programów podpowiadających jak uporządkować swoje mieszkanie. Tak, mieszkanie. Okazuję się, że Polki, do niedawna uważane za doskonałe, pełne poświęcenia gospodynie, nie są już w stanie skutecznie, a przede wszystkim samodzielnie, ścierać kurzu na półkach. W odpowiedzi na to TVN stworzył program o Perfekcyjnej Pani Domu, która z poświęceniem godnym ambasadora UNICEF-u wyjaśnia, że najważniejszy w życiu każdej matki, żony i kochanki powinien być czysty dom. Jest to sprawa najwyższej rangi, która ją samą zmusza do czyszczenia wanny o 2 w nocy, bo przecież nikt normalny nie zmruży oczu, zdając sobie sprawę z panoszącego się brudu w łazience.

Perfekcyjna Pani Domu zajmuje się nie tylko wskazywaniem wszystkim Polkom jakie powinny być jej życiowe priorytety (wyczyszczony dywan, równo poukładane ubrania w szafach i wiązanie kokardek na kiju od szczotki). Ona wypowiedziała wojnę feministkom, gdyż to one są odpowiedzialne za kurz pod łóżkiem i niedbale wyprasowane męskie koszule. Te bezczelne, zdegenerowane babsztyle propagują model współczesnej kobiety – wyzwolonej od kompulsywnej potrzeby sprzątania. W konsekwencji domy stają się zapuszczone, a obiady jada się na talerzach zdejmowanych wprost z suszarki, bez wcześniejszego dokładnego polerowania!

Na szczęście Perfekcyjna Pani Domu dostała program w ramówce jednej z najpopularniejszych stacji w Polsce i może tam ze śmiertelnie poważną miną, w białych rękawiczkach, sprawdzać czy kurz z kabli za telewizorem został dokładnie usunięty. Odczarowuje też stereotyp, który zawładnął umysłami młodych kobiet – gospodyni, która z poświęceniem oddaje się odkurzaniu, sprzątaniu, czyszczeniu i myciu podłóg w gumowych rękawiczkach wcale nie jest nudną kurą domową bez ambicji. Kobieta, której najważniejszym życiowym celem jest doprowadzenie mieszkania do perfekcyjnego porządku i zasiadanie wieczorem z rodziną przy czystym stole jest wzorem cnót i przykładem istoty, która odnalazła swoją drogę do szczęścia (a może i zbawienia).

Alternatywą dla ludzi, którzy nie potrafią poradzić sobie z nawałem przedmiotów jest tzw. minimalizm. Polega on na pozbyciu się wszystkich zbędnych przedmiotów i ograniczenia się do jak najmniejszej ich ilości (idealnie jest mieć mniej niż 100 rzeczy). Idea ta ma wymiar polityczno-ekonomiczny – jest odpowiedzią na kryzys ogarniający Europę, psychologiczny – przestajemy być niewolnikami przedmiotów oraz ratuje nas od wyniszczającego nasze mózgi i portfele konsumpcjonizmu, który zmusza nas do kupowania coraz nowocześniejszych, bardziej markowych i lepszych (cokolwiek to znaczy) gadżetów. Dodatkowo oszczędzamy czas na sprzątanie i układanie swoich rzeczy oraz mamy pieniądze na np. podróże.

Po głębszym namyślę odkryłam, że w zasadzie do życia jest mi niezbędne mniej niż 20 przedmiotów. Z ubrań – jedna ciepła sukienka (zastępująca spodnie i koszulki) + ciepłe rajstopy, letnia sukienka, komplet bielizny, kurtka i buty trekingowe. Ciepłą sukienkę można nosić od jesieni do wiosny, letnia sukienka nadaje się na piżamkę w zimniejsze dni i ubiór wierzchni latem. Dzięki rajstopom wyeliminowałabym problem ze zbędnymi skarpetami. Wszystko można prać przed snem, tym bardziej, że w upalne dni spanie nago wydaję się przywilejem, a nie obowiązkiem. Do tego nóż zastępujący nożyczki, przycinak do paznokci, łyżkę i widelec, który pomoże rozwinąć zręczność manualną (otworzenie nim puszki, pozbywanie się zbędnych włosów na ciele oraz zrobienie z jego pomocą pedicuru może być ciekawym doświadczeniem), tablet z ładowarką i grzejnik, by móc suszyć co wieczór ubrania. Zamiast łóżka ciepły śpiwór z karimatą, który w ciągu dnia będzie służył jako płaski fotel. Z kosmetyków: uniwersalny szampon do włosów, mogący pełnić jednocześnie funkcję zwykłego żelu. Urządzeń sanitarnych nie liczę, w końcu one są zazwyczaj w komplecie z mieszkaniem, a ich demontaż nie zawsze jest taki łatwy. I to wszystko. Po co komuś coś więcej? Czytać można w czytelni, poruszać się na nogach, prać ręcznie, stołować w barze obok domu, a kosmetyki to wymysł wielkich koncernów, które mamią nas obietnicami piękniejszej cery, bardziej lśniących włosów i nie popękanych stóp.

Wizja spakowania całego swojego dobytku w jednej kieszeni (wyłączając grzejnik, ale on z założenia jest urządzeniem mało mobilnym) jest naprawdę fascynująca. W dodatku brak posiadania zbędnych przedmiotów wymusza ciągłe wychodzenie z domu (zwiększa to aktywność ruchową), w końcu nie można spędzać całych dni na leżeniu, o głodzie, na karimacie z tabletem w dłoniach. Przymus robienia codziennego prania i tak jest mniej czasochłonny niż ciągła walka o porządek wśród tysięcy niepotrzebnych rzeczy.

Jednak, mimo tego co oferują mi współcześni mentorzy, mój pokój wciąż wygląda jak luźna interpretacja obrazu Hiroszimy po wybuchu bomby atomowej. Wbrew pozorom nie jest to wynik mojego porażającego lenistwa, biegam trzy razy w tygodniu. Jaka leniwa osoba biega trzy razy w tygodniu? Nie jestem też ofiarą PRL-u, nie ma we mnie przymusu gromadzenia wszystkich przedmiotów łącznie z ich opakowaniami, bo a nuż coś się przyda. Po prostu ponad wszystko cenię sobie swój czas oraz wygodę.

Nie mam potrzeby codziennie wypowiadać walki kurzowi, ani obsesyjnie odkładać rzeczy na swoje miejsce. Kubki zbieram z biurka kiedy piramida, którą z nich tworzę, staje się mało stabilna i grozi zawaleniem, dzięki czemu oszczędzam czas i wodę (szybciej i ekonomicznej zmywa się 10 kubków, niż co godzinę jeden). Jeśli w pewnym okresie swojego życia zajmuję się czytaniem konkretnych książek i rozwiązywaniem krzyżówek wieczorami, nie mam nic przeciwko temu by znajdować je we własnym, dużym łóżku. Schylanie się po długopis leżący na podłodze czy odkładanie wieszaków na biurko są standardem, który sprawia, że wszystkie potrzebne rzeczy są zwykle w zasięgu mojej ręki. Nie mam nic przeciwko trzymaniu w szafie sukienki, której używam nie częściej niż raz na rok, a nawet na pięć, grunt to świadomość, że jeśli przyjdzie odpowiednia okazja, ja będę miała co na siebie założyć. Chociaż zwykle wkładam nie więcej niż jedną parę skarpet jednocześnie, lubię mieć ich więcej, by ograniczać się do dwóch, a nie siedmiu prań w tygodniu.

Oczywiście życie w permanentnym bałaganie miewa swoje ciemne strony. Czasami przewracam się o własne meble, bo od czasu do czasu mam kaprys by dla wygody przesunąć łóżko pod biurko, a deska do prasowania nie chce się jakoś sama złożyć, nawet jeśli nikt na niej nie prasuje. Jeśli do tego dochodzą otwarte drzwi szafy i wysunięte szuflady, fotel i stolik lądują na środku pokoju, więc by dostać się do drzwi muszę pokonać wymagający nie lada sprawności fizycznej tor przeszkód. Moja siostra wyraziła kiedyś głęboką wdzięczność za to, że czasem wpadają do mnie znajomi, co zmusza mnie do gruntownych porządków raz w miesiącu i okazjonalnego wrzucania zawartości pokoju do szafy, kiedy zbliża się godzina odwiedzin.

I mimo tego, że posiadanie zbędnych rzeczy i nieporządku w pokoju stało się już niemal politycznie niepoprawne, ja lubię swój chaos, czy też jak kto woli – twórczy bałagan. Cieszę się, że nie muszę pięć razy zastanawiać się nad tym czy zrobić sobie kanapkę, bo być może zabrudzę perfekcyjnie wypolerowaną podłogę. Chcę mieć kilka długopisów, bo gdy w jednym skończy się wkład, po prostu sięgnę po drugi. O 2 w nocy wolę obejrzeć film lub zwyczajnie spać, niż martwić się zaciekami na umywalce. I chociaż moje poglądy mogą wydawać się kontrowersyjne, ja będę się upierała, że wolność osobista to również możliwość posiadania takiego nieporządku, na jaki człowiek ma ochotę. 

niedziela, 30 września 2012

Podróż ze stalkerem

Dawno temu oglądałam „Stalkera” Tarkowskiego. Tytułowy stalker to człowiek, który trudni się przeprowadzeniem chętnych po tzw. Strefie, do miejsca, w którym spełniają się najskrytsze marzenia. Fabuła filmu nie jest zbyt skomplikowana, opiera się przede wszystkim na przedstawieniu podróży przewodnika i jego podopiecznych, pozostawiając wiele przestrzeni na refleksje. Film zachwyca pięknymi, wolno zmieniającymi się ujęciami i jest niemal całkowicie pozbawiony dialogów. Mimo braku rozwiniętej akcji i monotonii obrazu, doskonale buduje napięcie, a nawet strach. 

Większość osób jest przekonana o tym, że wie czego naprawdę chcę. W wielu przypadkach ludzie uważają, że pragnienia są oczywiste – matka chorego dziecka najbardziej pragnie dla niego uzdrowienia, panna młoda szczęśliwego życia u boku swojego wybranka itd. Film Tarkowskiego zasiewa ziarno niepokoju. Czy jesteśmy pewni siebie na tyle, by pozwolić na ziszczenie swoich najgłębszych pragnień? Czy znamy nasz umysł tak, by być pewnym, że nie drzemią w nas jakieś wewnętrzne pokłady zła? 

W popularnym programie, w którym uczestnicy odpowiadają na osobiste pytania, wcześniej poddając się badaniom wariografem, usłyszałam wiele takich, na które ja, odnosząc je do własnego życia, nie umiałabym jednoznacznie odpowiedzieć. Doskonale wiedziałam jakich odpowiedzi chciałabym udzielić, ale nie miałam pewności, że będą one zgodne z moimi uczuciami. Gdybym miała ująć ten stan w bardziej metaforyczny sposób, ten banalny program pokazał mi, że moja dusza została tak mocno zsocjalizowana, że nie zawsze wiem co we mnie samej jest prawdą, a co tylko oczekiwaniem.

W świetle powyższych słów pozwolę sobie założyć, że pragnienia nie są kierowane rozumiem, rządzą nimi emocje. W pytaniu o to czy powinniśmy się bać najgłębszych pragnień kluczem zdaje się zrozumienie czy nasza natura jest na wskroś egoistyczna, czy może dobra, otwarta na  uczucia innych. Czy silniejsza jest miłość do drugiego człowieka, czy pragnienie własnego szczęścia? Ludzie targani skrajnymi emocjami – gniewem, lękiem czy chęcią zemsty są w stanie przekroczyć granice etyki, moralności, prawa. To jednak miłość potrafi człowieka uskrzydlić i skłonić do najwyższego poświęcenia.

Chrześcijaństwo zakłada, że ludzie są dziećmi bożymi, a każdy człowiek posiada duszę, która może trafić po śmierci do nieba. Teoretycznie bycie boskim dzieckiem oznacza, że nie może być one złe, przecież Bóg jest miłością. Z drugiej strony wszyscy rodzą się z piętnem grzechu pierworodnego, które można zmazać żyjąc zgodnie z dekalogiem, biorąc udział w sakramentach świętych itp. Podsumowując – z punkty widzenia chrześcijaństwa każdy samodzielnie dokonuję wyboru czy wygra swoją życiową, wewnętrzną walkę ze złem i zasłuży na zbawienie, czy też nie. Łaskawszy jest buddyzm, który opiera się na tym, że każda istota ma w sobie boską cząstkę, ale by dostąpić oświecenia i w pełni odkryć swoją naturę musi nad sobą pracować poprzez np. rozwijanie swojego współczucia. Motyw ludzkiej pracy nad sobą przewija się niemal w każdej religii i nie znam takiej, która stwierdzałaby po prostu – człowiek to istota dobra.

Intuicyjnie zakładam, że to co dla kogoś naturalne, powinno spontanicznie z niego wychodzić, a nie być konsekwencją ciężkiej pracy nad charakterem. Być może Thomas Hobbes miał rację, twierdząc, że człowiek z natury jest zły, ale instynkt samozachowawczy nakazuję mu życie w społeczeństwie. Bez norm narzucanych przez społeczeństwo, kolokwialnie rzecz ujmując – wszyscy by się pozabijali. Przez pryzmat teorii Hobbsa prawo i normy etyczne, moralne, a także religie są tylko hamulcami, powstrzymującymi ludzi od organizowania wiecznych wojen, życia w chaosie i tworzeniu piekła na ziemi. To oznacza, że jednostka od urodzenia socjalizuje swoje prawdziwe ja i musi wyrzec się swojej natury, by żyć w społeczeństwie. 

Nie można jednak zaprzeczyć, że człowiek potrzebuje drugiego człowieka. Niemal wszyscy pragną miłości, uwagi, szacunku i akceptacji. Ból spowodowany samotnością i potrzeba budowania związków kłóci się z założeniem Hobbsa, że wyłącznie chęć przetrwania zmusza do uczestniczenia w życiu społecznym. Wierzę, że przyczynkiem do organizowania społeczeństw nie był jedynie egoizm, ale wzajemna potrzeba dbania o siebie, chronienia się i zapewnienia sobie jak najlepszego życia. Cytując Einsteina – „Jemy to, co inni wyhodowali, nosimy ubrania, które ktoś uszył, żyjemy w domach, które inni zbudowali. Większość naszej wiedzy zawdzięczamy temu, że inni nam ją przekazali, korzystając z języka, który inni stworzyli”, więc ludzie są od siebie całkowicie zależni . Jednak gdyby cywilizacja i wysoko rozwinięte życie społeczne były tylko konwencją wygodnictwa, to nie byłoby w nich miejsca na przyjaźnie, związki i uczucia wyższe.

Dualizm rzeczy – rozdarcie między dobrem a złem, rozumem a uczuciami, własnym ego a miłością do innych sprawia, że człowiek od dawna zadaje sobie pytanie o własną naturę. Co jednak, jeśli te podziały są jedynie wytworem ludzkiego umysłu? Świadomość, że pojedyncze „ja” nie jest epicentrum świata, a  jedynie częścią kosmicznej całości może pomóc w trafniejszym wartościowaniu zdarzeń i potrzeb. W świetle tego twierdzenia praca nad sobą w celu osiągnięcia zbawienia/oświecenia, przestaje być odwiecznym opowiadaniem się między dobrem a złem, a staję się odnalezieniem własnego systemu wartości, odkryciem priorytetów, zrozumieniem swojego miejsca i znaczenia w rodzinie, wśród znajomych, w społeczeństwa czy wreszcie w wymiarze globalnym, co prowadzi do otwarcia się na innych ludzi. Uświadomienie sobie tego, co w życiu ma sens i największą wartość to jednocześnie pogodzenie myśli i uczuć. 

Wierzę, że żyjąc w zgodzie z samym sobą, w harmonii z otaczającym światem, można nie tylko nie bać się swoich największych pragnień, ale po prostu je znać. Prawdopodobnie droga do osiągnięcia tego stanu jest długa i niełatwa, ale poznanie siebie wydaje się dobrym powodem, by zrobić pierwszy krok, którym może być przykładowo podróż ze "Stalkerem" Tarkowskiego po Strefie.  

niedziela, 12 sierpnia 2012

Mieć czy być?


Mój dobry znajomy namawiał mnie kiedyś do zalogowania się na portalu, na którym można wrzucać zdjęcia i obrazki. Nie za bardzo wiedziałam jaki cel ma korzystanie z takiej platformy, dlatego poprosiłam by zostało mi to w miarę prosto wytłumaczone. Cytując znajomego: „Kiedyś była moda na blogi. Człowiek mógł żmudnie opisywać swój dzień, przemyślenia, problemy. Potem pojawiły się portale społecznościowe, które usprawniły ten system i umożliwiły łatwe i szybkie wstawianie postów z lakonicznymi informacjami, a dodatkowo pozwoliły na wrzucanie fotek. Teraz świat poszedł tak bardzo do przodu, że wystarczy opublikować odpowiedni obrazek z sieci, opatrzyć go krótkim komentarzem i już każdy wie o co chodzi i co u Ciebie”. 

Ta odpowiedź nie zaspokoiła mojego głodu wiedzy, wręcz przeciwnie – wywołała kolejną falę pytań. Właściwie po co naszym znajomym wiedzieć o czym myślimy w danej chwili? Jeśli będą ciekawi, to przecież sami zapytają. Czemu ma służyć taka prosta komunikacja, a przede wszystkim czy jakiś obrazek naprawdę może adekwatnie odzwierciedlić nasz stan emocjonalny lub poglądy?
 
Oczywiście trudno oczekiwać, że każdy człowiek jest zdolny do ciągłych, filozoficznych przemyśleń nad relacjami z innymi ludźmi, sensem własnego życia itp. Normalne jest, że nie wszyscy zostaliśmy obdarzeni zdolnościami oratorskimi czy literackimi, tak by móc przekazywać swoje poglądy i doświadczenia w piękny sposób. Rozumiem, że mało kto posiada talent do pisania na miarę Szekspira czy Szymborskiej i umysł gotowy do refleksji jak Platon czy Arystoteles. Jednak kiedy dowiaduje się, że współczesny młody człowiek opowiada o sobie poprzez obrazek z Internetu, zastanawiam się czy czasem nasza cywilizacja nie chyli się ku upadkowi.

Kolejną zadziwiającą kwestią, związaną z publikacjami na różnej maści portalach, jest nieprzerwana chęć zwracania na siebie uwagi. Dawniej twierdzono, że „mowa jest srebrem, a milczenie złotem”. Cechą cenioną, a wręcz pożądaną, była skromność i pokora, która w wyraźny sposób kłóci się z promowanym teraz ekstrawertyzmem. Kiedyś cierpienie czy problemy były czymś osobistym, a radością człowiek dzielił się z przyjaciółmi. Współczesna psychologia wyjaśniła, że tłumienie czegokolwiek w sobie źle działa na zdrowie, a media podsuwają coraz nowsze pomysły na to jak wyrażać siebie poprzez nowe technologie. Do tego wszystkiego uczucia wyższe zostają degradowane do poziomu wpisu czy obrazka, który możemy opublikować, a potrzeba otworzenia się przed bliską osobą ewoluowała w pragnienie popularności.

Ostatnio zaszokowała mnie reklama jakiegoś urządzenia telefonopodobnego, które funkcjami chyba bliższe jest już komputerowi osobistemu (ewentualnie ja mam komputer z minionej epoki i nie wiem do czego zdolne są nowinki technologiczne). Otóż przedstawieni są tam uśmiechnięci ludzie, którzy robią sobie zdjęcia, a potem dzielą się nimi z całym światem. Jeśli zrozumiałam przekaz spotu, to wychodzi na to, że informowanie na bieżąco całego społeczeństwa, że właśnie jem arbuza lub pierwszy raz pocałowałam się z parterem na tle fontanny, powinno czynić mnie szczęśliwą. Okazuję się, że zamiast koncentrować się na fantastycznie spędzonym czasie z bliską osobą, zachowywać cenne wspomnienia dla siebie, teraz powinniśmy zrobić wszystko by jak najszybciej się tą sytuacją pochwalić i oczekiwać poklasku. Dzielenie się chwilą stało się synonimem szczęścia, sprawiając, że rzeczywiste przeżywanie pewnych zdarzeń straciło na znaczeniu. Antyczni filozofowie byliby zdumieni takim pojmowaniem rzeczywistości.

Warto się również zastanowić jak reagują znajomi, którzy są regularnie zasypywani naszymi przepełnionymi szczęściem zdjęciami. Wyobrażam sobie, że siedzą przed monitorami i czekają aż wpadnie na ich tablice jakaś dobra nowina, tylko po to by oni również mogli się nią nacieszyć i jeszcze odpowiednio skomentować. To transakcja wiązania, dzięki temu zapewne w przyszłości ich świadectwo dobrze spędzonego dnia też zostanie docenione jakimś błyskotliwym komentarzem. Naturalnie nie śmiem wątpić w szczerość takich zachowań i autentyczność współdzielenia dobrych emocji. Myślę, że jest to po prostu unowocześniona forma przyjaźni. W końcu komu w tych czasach jest potrzebny przyjaciel w dawnym rozumieniu tego słowa? Osoba zaufana, chętna do wysłuchania? To przeżytek. Aktualnie każdy ma setki znajomych na portalach i jest to zdecydowanie ciekawsza opcja niż jeden oddany człowiek. Intymna rozmowa przy kawie to nieefektywne tracenie czasu, który można byłoby spożytkować na wstawienie setek komentarzy i znalezienie zbioru internetowych obrazków, które wystarczyłby na miesiąc opisywania nastroju. Wyjątkiem jest sytuacja, kiedy wypad na kawę jest dobrą okazją do zrobienia kilku szalonych fotek, które nadają się do wstawienia na profil.

Ilość rzeczy wrzucanych na portale społecznościowe zazwyczaj wiąże się poziomem popularności. Im więcej publikujemy, tym bardziej możemy oczekiwać sławy. Im więcej osób odwiedza nasz profil, tym sukces w sieci jest większy. Kiedyś Polaków bawiło zdjęcie rodziny z „Samych Swoich” na tle domu, z okna którego wyglądał telewizor. Teraz niemal wszyscy mają mnóstwo zdjęć podobnej klasy, tylko we współczesnym wydaniu, na tle piramid, na plaży na Majorce, czy w nowym samochodzie. Każdy jest gwiazdą w gronie własnych znajomych, tylko że zamiast zostać uwiecznionym na zdjęciu przez paparazzi, używa własnej ręki i telefonu. Natomiast zdjęcia nie są wysyłane do najbliższej rodziny, by pochwalić się swoim dostatnim życiem. Teraz ludzie pragną rozgłosu i poczucia, że drogiego, bardzo rasowego psa i weekendu w Paryżu zazdrości już nie tylko Pani Jola z osiedlowego warzywniaka, ale setki często anonimowych użytkowników Internetu. O poczuciu przynależności do grupy młodego człowieka nie stanowi już grono oddanych przyjaciół, tylko to jak wiele osób w sieci jest rozentuzjazmowanych jego fajnym wpisem czy obrazkiem.

Tymczasem filmy science fiction stają się prawdą. Technologia wygrywa z człowiekiem. Eliminuje chęć angażowania się w związki, budowania bliskich i trwałych relacji opartych na zaufaniu i szacunku. Pragnienie zagłębiania się w duszę drugiego człowieka jest uważane za symptom szaleństwa. Teraz wszystko musi dziać się dynamicznie, a im szybciej tym powierzchowniej. Obecnie powinniśmy być jednocześnie wszędzie, ze wszystkimi i móc robić sto rzeczy na raz. Nie ma czasu na jakąś pogłębiona analizę sensu życia. I właśnie by móc tak żyć, nasza egzystencja teleportowała się do życia w sieci, bo tylko tam możemy być jednocześnie w wielu miejscach na raz, nie tracić żadnej ważnej informacji z kraju i świata oraz śledzić na bieżąco wydarzenia z życia setek naszych przyjaciół. Jeśli ktoś od czasu do czasu postanawia opuścić wirtualny świat, to tylko po to, by kilka sekund później wzbogacić Internet o nowe zdjęcie. Sieć staję się lepszą, alternatywną rzeczywistością, która zamienia indywidualnych ludzi w bezkształtną masę, która już nie rozumie pytań typu „mieć czy być?”.

sobota, 28 lipca 2012

O wpływie bajek na życie kobiety

Prawie wszystkie dziewczynki wychowały się na baśniach o pięknych królewnach, które latami były gnębione przez złe czarownice lub wyrodne macochy. Ów księżniczki, mniej więcej w okresie rozkwitu swojej kobiecości, dzięki swojej zniewalającej urodzie (i innym cnotom, które najczęściej były dość mgliście opisane), zdobywały serce jakiegoś wyjątkowo dobrze usytuowanego społecznie i ekonomicznie mężczyzny. Przedstawiciel płci brzydszej, który zawsze okazywał się księciem, ratował swoją ukochaną z opresji, zapewniając jej tym samym dozgonną miłość i wystawne życie, wolne od uciążliwej prozy życia. I chociaż schemat baśni zwykle nie wykraczał poza opisane banały, a współczesne feministki wyrażają słowa najwyższej pogardy nad tymi grafomańskimi popisami przedstawicieli patriarchatu sprzed wielu dekad, to jednak bajki te zdają się mieć niezaprzeczalny wpływ na postrzeganie świata przez wiele kobiet, niezależnie od nich wykształcenia czy pochodzenia.

Najsilniej na wyobraźnie dziewczynek działa „Kopciuszek”. Fakt, że współcześnie rodziny królewskie cieszą się raczej małą popularnością oraz to, że na szczęście przypadki wykorzystywania członków rodziny do niewolniczej pracy są społecznie potępiane, nie przeszkadza kobietom uparcie adaptować tej historii do realiów swojego życia. Na czym zatem polega fenomen Kopciuszka? Była to przecież dziewczynka bezrefleksyjnie posłuszna, zahukana, przypominająca brzydkie kaczątko w poplamionym fartuszku, którego głównym zajęciem było usługiwanie i przeżywanie swojego nieszczęśliwego losu. Można też podejrzewać, że nie przejawiała ona zbyt wielkiej inteligencji, a już na pewno nie potrafiła zadbać o siebie, bo przecież gdyby nie splot przypadku i magii, nigdy nie odważyłaby się wziąć życia w swoje ręce i uciec z domu lub chociaż wymknąć się na bal. Kluczem do sukcesu okazała się po prostu metamorfoza, przemienienie się za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w oszałamiającą piękność. Piękna suknia, makijaż, fryzura i kryształowe pantofelki wystarczyły, by zalękniona, wykorzystywana młoda kobieta w ciągu kilku godzin rozkochała w sobie do szaleństwa królewicza, który uratował ją od złej macochy i przyrodnich sióstr.

Analizując powyższy opis okazuję się, że każda przedstawicielka płci pięknej może zostać Kopciuszkiem, nawet jeśli, w przeciwieństwie do bajkowej postaci, posiada jakieś zalety poza pracowitością. Nietrudno też zrozumieć, dlaczego popularniejsze jest utożsamianie się z zapracowaną, szara myszką niż np. Śpiącą Królewną. W końcu zapadnięcie w śpiączkę zawsze grozi nieodwracalnym uszczerbkiem na zdrowiu, a nawet niezamierzoną utratą życia. Bycie Śnieżką niesie za sobą trudność w zorganizowaniu 7 karłowatych kompanów, zapatrzonych w swoją księżniczkę jak w bóstwo. Z Kopciuszkiem jest dużo prościej, w końcu zła macocha może pozostać potraktowana jako alegoria wrednego szefa, wyrodnej matki, a jeśli człowiek da się ponieść fali nadinterpretacji, może się nią stać nawet obecny partner. Poza tym chyba każda kobieta pragnie poczuć się piękną i docenianą.

Nie wszystkie niewiasty są świadome życia na wzór Kopciuszka, ale trudno znaleźć taką, która potrafi uwolnić się od  pragnienia przeistoczenia się w istotę o nieprzeciętnej urodzie. Nawet jeśli kobieta na co dzień jest silną babką, która samodzielnie i z powodzeniem kieruję swoją karierą, realizuje swoje pasje i jest całkiem spełniona, to i tak od czasu do czasu decyduje się na wielką metamorfozę. Chwała Bogu, jeśli wiąże się to tylko pójściem do kosmetyczki i fryzjera, użyciem balsamów ujędrniających i bielizny kształtującej ciało, ubraniem świetnej kiecki, zamaskowaniem twarzy dużą ilością kosmetyków i spryskaniem się perfumami o zawrotnej cenie, a wszystko to tylko po to by w ciągu jednego wieczoru łowić pełne pożądania męskie spojrzenia i napawać się zazdrością przedstawicielem tej samej płci.

Czasem okazuję się jednak, że powierzchowna zmiana wyglądu to za mało. Zza rozpuszczonych, zagęszczanych i przedłużanych włosów wciąż odstają uszy, mimo prób wizualnego zmniejszenia nosa za pomocą odpowiednio aplikowanego pudru, ten wciąż  nie traci na wielkości, staniki z systemem push-up nie są wstanie dostatecznie poprawić wyglądu piersi, a tłuszcz z ud jest nie do ukrycia nawet pod rozkloszowaną, falbaniastą spódnicą i mimo setek peelingów i tony fluidu, skóra na policzkach wciąż zwisa kaskadami. Nic to, że wielokrotnie wady w wyglądzie mają swoje główne źródło w głowie. W takich sytuacjach trzeba odrzucić racjonalne myślenie i udać się do chirurga. Aby nie tracić czasu na bieganie po setkach specjalistów po całym mieście, stworzono kompleksową obsługę brzydkich kaczątek w programach telewizyjnych i za niewielką cenę medialnego ekshibicjonizmu, kobieta w ciągu godziny programu może przeistoczyć się w zniewalające urodą dziewczę. Kopciuszek mógł liczyć tylko wróżkę, współczesna kobieta ma stylistę, lekarza od inwazyjnego poprawiania urody, panią od zabiegów kosmetycznych i osobistego kreatora fryzur. I choćby nie wiem jak szkaradna w pierwszej fazie swojej baśniowej drogi była dziewczyna, przy odpowiednim nakładzie pracy i pieniędzy, musi w końcu wyjść z  niej „ukryte” piękno.

Koniec baśni o biednej i wykorzystywanej dziewczynce jest jednocześnie szczęśliwy i groteskowy. Szaleńczo zakochany Królewicz odnajduję swoją damę serca i wyrywa z rąk parszywej rodziny, co jest niewątpliwie pozytywną stroną historii. Absurdalne, a nawet na swój sposób przerażające jest to, w jaki sposób szukał swej ukochanej pośród setek dziewcząt zamieszkujących jego królestwo. Iluzja Kopciuszka z balu była na szczęście tak silna, że mimo konieczności weryfikowania prawdziwości swej ukochanej po rozmiarze stopy, mężczyzna nie przeraził się jej normalnego wyglądu  i postanowił ją poślubić.

Jak sprawa wygląda u współczesnych Kopciuszków? Czy kiedy uda im się przejść niekiedy bardzo długą, bolesną i kosztowna metamorfozę w ich życiu nastaje szczęśliwa rewolucja? Osobiście jestem przekonana, że to zależy od dwóch czynników. Pierwszy to determinacja przedstawicielki płci nareszcie pięknej. Jeśli jest ona w stanie potraktować kamuflowanie się jako immanentną część swojej egzystencji, nie zapominając o odpowiednim makijażu nawet pod prysznicem, ma realne szanse zatrzymać przy sobie ukochanego i cieszyć się jego miłością przez długie lata. Drugim czynnik jest bardziej ryzykowny, bo polega na oszołomieniu swojego wybranka od czasu do czasu swym nieziemskim wyglądem, by potem, już na co dzień, liczyć, że odurzony eksplozją urody, nie zwróci uwagi na niektóre niedociągnięcia.

Można oczywiście zadać sobie pytanie czy piękna kobieta, to ta, która za wszelką cenę próbuję zamienić się w wyimaginowany ideał. Osobiście mam wątpliwości czy bycie pociągającym i urodziwym jest tożsame z przebieraniem się i maskowaniem. Możliwe też, że codzienne tworzenie swojego „drugiego” fizycznego ja może być mało komfortowe dla poczucia własnej wartości lub tez powodować jego rozchwianie i paniczny lęk przed pójściem na basen (makijaż średnio znosi chlor i wodę). Jednak bajka o Kopciuszku to nie tylko historia o tym, że brzydkie kaczątko może zamienić się w księżniczkę, ale również iluzja, że osiągnięcie perfekcyjnego wyglądu jest szansą na poprawienie jakości życia w każdej sferze.

wtorek, 26 czerwca 2012

Jaki kraj, taki Monty Python


Czasem zastanawiam się jakby to było, gdyby ludzie nie wyrzucali z siebie niezliczonej ilości słów, które nie mają żadnego głębszego znaczenia. Jak wyglądałoby życie społeczne, gdyby tyle samo energii wkładano w słuchanie innych jak i w mówienie. Wyobrażam sobie spokojnym ludzi, skupionych na tym co dzieję się wokół i jednocześnie skoncentrowanych na własnych myślach. Widzę świat, w którym człowiek zaczyna dostrzegać drugiego człowieka, jego myśli i uczucia, gdzie nie ma miejsca na puste, zakłamane deklaracje, rzucane często tylko w celu prowokacji lub rozgłosu. Marzenia.

Co mam w zamian? Ogólnopolską dyskusję o tym czy stwierdzenie ”Gdyby moja Ukrainka-sprzątaczka nie była taka brzydka, to bym ją zgwałcił” jest wysublimowaną ironią czy też chamstwem o podłożu ksenofobicznym. Tekst, jak chyba każdy wie, pochodzi z audycji Pana W. i Pana F. Zatem jak ocenić tę sytuację?

Zastanówmy się spokojnie nad linią obrony Pana W. Okazuje się, że prowadzony przez niego „Poranny WF” nie jest programem dla wszystkim, a jedynie dla osób, które rozumieją taką a nie inną formę poczucia humoru. Jednak niech nikt się nie myli – założeniem programu nie jest niewybredne obrażanie ludzi. Jest to audycja niemal misyjna, mająca na celu obalanie stereotypów, które jak wiadomo zawładnęły umysłami wielu rodaków. Poniżanie Ukrainek wcale nie było poniżaniem Ukrainek, tylko pokazywaniem Polakom jak oni sami o nich mówią i myślą, by poprzez absurd udowodnić, że jest to złe. Jasne i sensowne? Oczywiście. W końcu jaki kraj, taki Monty Python.

Dodatkowo, by rozwiać wszelkie wątpliwości czy aby ów stwierdzenie było potrzebne i konstruktywne, Pan W. publicznie oświadczył, że jest Mrożkiem i Gombrowiczem naszych czasów. Widocznie ja czytałam innego Mrożka i Gombrowicza, dlatego nie dostrzegłam analogii w ich twórczości do tego co działo się w Porannym WF-ie i zapewne moja genetycznie zaprogramowana polska nienawiść dla ludzi bogatych i spełnionych pozwala mi podejrzewać prezentera/showmana/jurora o megalomanie. Zresztą liczni obrońcy Pana W. co rusz wyjaśniają, że jeśli ktoś nie zrozumiał tego żartu okraszonego sporą dawką ironii, to jego poziom intelektualny jest dramatycznie niski, a światopogląd żenująco wąski.

Ja jednak uparcie mam wrażenie, że od czasu do czasu osoby medialne starają się nas, zwykłych szarych ludzi ogłupić. To dziwne, że by wyeliminować narodową ksenofobię, trzeba publicznie obrażać inne nacje. Idąc za ciosem, kiedy będziemy chcieli walczyć z brutalną i bezsensowną przemocą, powinnyśmy wyjść na ulicę i walić wszystkich po mordzie, by pokazać jak absurdalna jest przemoc? Moim zdaniem z ciemnogrodem trzeba uporać się bardziej wyważonymi metodami, a ironia i groteska naprawdę mają taki potencjał, że można budować je na innych zjawiskach niż gwałt.

Tymczasem wyobraźmy sobie świat, w którym człowiek szanuje drugie człowieka. Rzeczywistość, w której każdy myśli nad tym co mówi. Życie, w którym trzeba brać odpowiedzialność za swoje słowa. Ludzi z otwartymi umysłami, dalekich od płytkiego oceniania. Dla mnie to bardzo kojąca wizja, w której nie ma tylu niedorzecznych czy wręcz surrealistycznych dyskusji jak ta czy słowa wypowiedziane w programie Pana W. i Pana F. przekroczyły granice dobrego smaku.

środa, 20 czerwca 2012

Upadek bohaterów

Po ostatnim meczu  Polski z Czechami emocje powoli zaczynają opadać. Wielkie nadzieję Polaków na wyjście z grupy zderzyły się brutalnie z rzeczywistością, a konkretnie z czeską reprezentacją i zmieniły w rozpacz i złość. Po otrząśnięciu się z szoku, kibice pojęli konsekwencje przegranej, co wywołało prawdziwą eskalację agresji.

Chociaż polska reprezentacja w żadnym meczu nie poniosła naprawdę sromotnej klęski, w żadnym też nie odniosła spektakularnego sukcesu, to uczucia jakie wywoływała były silne niczym tornado zrywające dachy i zmienne jak pogoda w górach. Po rozgrywce z Grecją Polacy wypowiadali się z zażenowaniem o możliwości swoich piłkarzy, z przekąsem dodając, że zapewne jak zawsze nic nie osiągniemy. Po całkiem dobrym spotkaniu z Rosją, kraj stał się nagle cały biało-czerwony, a kibice napompowani nagłym przywiązaniem do drużyny, wróżyli jej zwycięstwo w ostatniej rozgrywce. Znaleźli się nawet tacy, którzy deklarowali, że w razie porażki polskiej reprezentacji, targną się na swoje życie.  

W pewnym momencie, na kilka dni, piłkarze stali się naszymi narodowymi bohaterami. Błaszczykowskiego czy Lewandowskiego okrzyknięto współczesnymi rycerzami i bojownikami o lepsze jutro dla Polski, a przynajmniej jej narodowej drużyny. Co prawda pierwsze symptomy wróżące taki obrót sprawy zaczęły się pojawiać tuż przed meczem z Rosją, sięgnięto wtedy do historycznym antagonizmów polsko-rosyjskich, by dowodzić, że nasza reprezentacja pomści się za wszystkie krzywdy doznane przez Rosję. Jednak prawdziwy wybuch nadziei i ducha walki nastąpił przed meczem z Czechami, już bez sięgania do zamierzchłych faktów z dziejów naszej ojczyzny.

Wszystko to rozdmuchano do tak niewyobrażalnych rozmiarów, że  presja jaka ciążyła na naszej reprezentacji stała się tak silna, że niemal namacalna. Niestety Polacy przegrali, co gorsza w nie najlepszym stylu. Z bohaterów w ciągu 90 minut przemienili się w zakały tego narodu, przynoszące wstyd i hańbę . Wszystko to za co naród kochał ich przed meczem przestało się liczyć, wręcz rozpłynęło się w czasoprzestrzeni nie pozostawiając po sobie śladu. Następnie nastąpiło coś co trochę przypominało polowanie na czarownice – szukanie winnego. Ślepe rzucanie nieprzychylnymi epitetami, wszechobecne pretensje.

Nie jestem psychologiem sportowym, ale podejrzewam, że taka huśtawka nastrojów nikomu nie pomaga. To co Polacy zafundowali swoim sportowcom nie było wskazane ani im, już i tak dostatecznie zestresowanym, ani Smudzie, cokolwiek mówi się o jego potencjale trenerskim czy nawet intelektualnym. Stres bywa motywujący, ale mordercza presja może paraliżować. Łatwiej podejmować ryzykowne decyzje i grać odważnie, a nie zachowawczo, wiedząc, że niezależnie od wyników starania zostaną przyjęte ze spokojem, a piłkarze nie będą musieli liczyć się po zakończeniu meczu z publicznym linczem.

Zresztą taka uczuciowa ambiwalencja okazywana reprezentacji nie za dobrze świadczy o samych kibicach. Każdy sam dokonuje wyboru, której reprezentacji „oddaje serce”, więc tak dynamicznie zmiany w nastawieniu do drużyny zdradzają  brak stabilności emocjonalnej. To co pokazało wielu Polaków było myleniem banalnego patriotyzmu, szału tłumu, z prawdziwym wspieraniem i lubieniem swojej drużyny. Poza tym piłka nożna to nieprzewidywalny sport. Szkoda jest pozbawiać się pięknych sportowych emocji, zmieniając je na napięcie i stres zorientowany tylko i wyłącznie na wynik. Oczywiście rezultat jest esencją tego sportu, jednak dobrze jeśli budzi autentyczną radość lub rozpacz, a nie nienawiść i żal.

W moim odczuciu wzór kibicowania zaprezentowali Irlandczycy. Oglądałam mecz Hiszpanii z Irlandią. Bez wątpienia drużyna del Bosque była lepsza. Piłkarze Hiszpanii to same gwiazdy, głównie w FC Barcelony i Realu Madryt, perfekcyjni technicznie, utalentowani. Od pierwszych minut gry nie pozostawiali najmniejszych złudzeń, że Irladia ma jakiekolwiek szanse.

Mimo tego, że mecz był raczej formalnością, kibice Irlandii licznie wypełnili stadion. Od pierwszych minut dopingowali swoich piłkarzy, a im bardziej szala zwycięstwa przechylała się po stronie Hiszpanii, tym głośniej wspierali swoich. Ostatnie minuty meczu, które zbiegły się z 4 bramką, były wzruszające. Mimo druzgocącej przegranej Irlandii, piłkarze grali z podniesionymi głowami do samego końca, a ich kibice składali wyrazy wsparcia w postaci głośnego śpiewania hymnu. Uważam, że ten mecz był na swój sposób piękny zarówno dla Irlandczyków jak i dla członków ich reprezentacji. Takich kibiców życzę polskim piłkarzom.

wtorek, 12 czerwca 2012

Prawdziwe Feministki i nieprawdziwy sport


Okres Euro to dobra okazja do przedstawienia światu swoich poglądów na temat piłki nożnej. Całkiem naturalnie budzą się skrywane latami talenty trenerskie, niemal każdy ma swój najlepszy pomysł na to jak powinien wyglądać skład idealny, prawie wszyscy wiedzą, która reprezentacja wygra. Istny piłkoszał, cytując jedną z wielu okazjonalnych reklam.

Jest jednak pewna grupa osób, elita intelektualna, która przygląda się temu szaleństwu z dużym niesmakiem, można nawet pokusić się o stwierdzenie – z pogardą. Prawdziwe Feministki, bo to o nich mowa, jako jedyne potrafią spojrzeć na Euro obiektywnie. One nie dają się omamić pustymi frazesami o tym, że Euro jest ważnym wydarzeniem w świecie sportu, któremu przyświeca piękny duch rywalizacji.

Prawdziwe Feministki wiedzą, że Euro jest tylko przykrywką dla ekspansjonistycznych zapędów mężczyzn, którzy chcą kontrolować świat w każdej sferze. Z tego powodu to tzw. wielkie wydarzenie sportowe zdominowało media, które, jak powszechnie wiadomo, są narzędziem władzy. Piłka, niekwestionowany symbol męskiej głupoty, pojawia się na każdej okładce, jest w nagłówkach gazet, programach publicystycznych, informacyjnych, filmach dokumentalnych, portalach internetowych, w reklamach, wszędzie.

Najbardziej żenujący poziom prezentują celebryci. Przekrzykując się, każdy chcę piękniej i bardziej bezrefleksyjnie wyrazić swój zachwyt nad tym żałosnym widowiskiem pseudosportowym. Odzierają się tym samym z godności. Czym innym są oczywiście Prawdziwe Feministki. Ich publiczne propozycje bojkotu Euro i obrażanie wszystkich kibiców tego świata to po prostu wołanie o wolność kobiet, które są ciemiężone tą szowinistyczną dyktaturą sportową.

Jeśli jakaś Prawdziwa Feministka nie może swobodnie wyrazić swoich poglądów w telewizji, nie ma opcji nawet na artykuł w podrzędnym piśmie, zawsze pozostaje Internet. Na szczęście tutaj nie m ograniczeń, są za to portale społecznościowe. W sieci zawsze, w bardziej lub mniej kontrowersyjny sposób, można wyrazić swoją wielką dezaprobatę dla tego przejawu męskiego zdziecinnienia. Dzięki temu każdego dnia na profilu społecznościowym lub blogu Prawdziwej Feministki można przeczytać jak bardzo jest zmęczona tymi infantylnymi wydarzeniami i jak niewyobrażalnie pragnie zakończenia tego chorego przedsięwzięcia. Wpisy te pojawiają się regularnie, nawet jeśli miejsce zamieszkania zagorzałej przeciwniczki piłki nożnej wskazuję na to, że wszelkie realne utrudnienia związane z Euro omijają ją szerokim łukiem.

Dzięki Prawdziwym Feministkom można wreszcie zrozumieć, że Euro jest jak zaraza. Nieważne jak dana feministka się stara – nie może od niego uciec. Wszędzie bombardują ją plakaty, gazety, telewizja, czy bezmyślni ludzie manifestujący swoim strojem oddanie tej bezsensownej i bezwartościowej sprawie. Najprawdopodobniej wśród jej znajomych też znajdzie się mnóstwo osób zainfekowanym zainteresowaniem piłką nożną, którzy bez najmniejszego wstydu i taktu, od czasu do czasu (a właściwie na każdym kroku), pozwalają sobie na uwagi dotyczące np. tego jaki był wynik ostatniego meczu. Inna sprawa, że Prawdziwa Feministka nigdy nie zachowuje się jak tchórz i kiedy w zasięgu jej wzroku lub słuchu pojawia się motyw Euro, nie odchodzi, tylko dzielnie uzewnętrznia swój stosunek do sprawy.

Samo widowisko sportowe jest kiepskie w sposób nie dający się wyrazić słowami. Prawdziwa Feministka nigdy nie zrozumie jak można emocjonować się mężczyznami, którzy w krótkich gaciach ganiają za piłką. Podobnie jak prawdopodobnie żadna Prawdziwa Feministka nigdy nie pojmie czym jest spalony, co to rzut wolny, pole karne i nawet gdyby zmuszono ją do obejrzenia 100 meczów najlepszych klubów, nigdy nie dojrzy tam taktyki. Oczywistym jest, że poziom intelektualny Prawdziwych Feministek jest tak duży, że ogarnięcie tak głupich rzeczy jest poza ich zasięgiem. Brak znajomości zasad tej gry, czasem wręcz rażący, nie jest oczywiście przeszkodą by konstruktywnie ten sport krytykować.

Prawdziwe Feministki wiedzą też doskonale co reprezentują sobą piłkarze. Jeśli jakiś kibic uważa, że doskonały piłkarz jest zarówno sprinterem, jak i maratończykiem, umie błyskawicznie myśleć przewidując ruch przeciwników i zawodników z drużyny, ma niesamowity refleks, bardzo dobry balans ciała, musi być silny fizycznie, zwrotny, odporny psychicznie, posiadać niezwykłe zdolności gry zespołowej, bezbłędnie opanować setki podań, strzałów itp., to ów kibic jest w błędzie. Prawdziwa Feministka wie, że piłkarz, to nikt inny jak napompowany testosteronem półanalfabeta, który nie umiał znaleźć bardziej kreatywnego ujścia swoich emocji, jak walenie piłką po trawie.

Trudno też pominąć fakt, że Euro jest zwyczajnie konsekwencją przerośniętego męskiego ego. Miesiącami to mężczyźni są w centrum uwagi. Ogromne, bogate stadiony mogą wyleczyć z każdego kompleksu, są w końcu wizualizacją męskiej władzy i potęgi. Do tego dochodzi ten męsko-małpi szał, wywoływany rozgrywkami niby-sportowymi. Bez sensu. Od razu wskazuje to na wyższość kobiet nad mężczyznami. Kobiety nie są w stanie zjednoczyć się i zaangażować w jedną sprawę. Można tłumaczyć to na dwa sposoby -  są bardziej złożone intelektualnie, więc nie mogą znaleźć jednej płaszczyzny zainteresowania, w której odnalazłyby się niemal wszystkie. Alternatywnie – jest to wynik tego, że latami były ograniczane przez mężczyzn i nie miały szans odkryć wspólnej pasji. Każda odpowiedź jest dobra, bo posiadanie wielu wykluczających się poglądów jest cechą charakterystyczną myślenia Prawdziwych Feministek. Wierutnym kłamstwem byłoby natomiast stwierdzenie, że Prawdziwe Feministki po prostu nie potrafią się zintegrować i odnaleźć jeden, klarowny, wspólny cel czy hobby.

Poza tym wiadomo, że infantylni mężczyźni nie liczą pieniędzy wydanych na dobrą zabawę. Nieważne, że bez dofinansowań pewnie nigdy nie powstałoby tyle dróg w tak krótkim czasie, ani nie zmodernizowano by tylu dworców, lotnisk itp. To bez znaczenia, najważniejsze są pieniądze wywalone w błoto, tzn. w stadiony. Niektórzy mężczyźni bronią się, że Euro jest okazją do promocji naszego pięknego kraju i szansą na większe zyski z turystyki. Nic bardziej mylnego, jest to tylko pretekst do tego by zjechały się tutaj prostytutki z całego świata. W tym kontekście oczywiście nie jest ważne, że wiele z tych kobiet samodzielnie wybrało taką drogę. Nie jest też istotne, że niektóre Prawdziwe Feministki uważają, że prostytucja to zawód jak każdy inny. W tym konkretnym przypadku kobiety prostytuując się, zostaną wykorzystane przez traktujących je przedmiotowo niewyżytych mężczyzn. Prawdziwe Feministki nie zgadzają się z takim postępowaniem i domagają się szanowania kobiet. Nie można traktować prostytutek jak ciała służące zaspokojeniu męskich fantazji, dlatego wiele Prawdziwych Feministek broni tej sprawy demonstrując światu swoje nagie piersi.

Nieskończenie dużo złego można powiedzieć o Euro, jeśli tylko jest się Prawdziwą Feministką. Wszędzie można dostrzec czyhające zagrożenia, czy przejawy seksizmu, szowinizmu, egoizmu, infantylizmu i wielu innych szkodzących światów –izmów. Ku radości wszystkich zniewolonych kobiet, Prawdziwe Feministki nie poddają się  i wciąż walczą o prawo do świata bez jakichkolwiek przejawów męskiej dominacji, męskich zainteresowań, męskiej radości.

Na cała szczęście świat składa się również  z mądrych feministek, kobiet, które kibicują piłce nożnej i mężczyzn, którzy nie znoszą tego sportu oraz całej masy ludzi, którzy nie kategoryzują swoich poglądów, chociaż je posiadają.

sobota, 9 czerwca 2012

Zrozumieć sztukę


Niektórzy moi znajomi oceniają filmy, książki lub muzykę poprzez osobowość ich twórców. Przykładowo, jeśli artysta jest heroinistą albo zdradza partnera, automatycznie jego twórczość jest traktowana jako bezwartościowa . Znam osoby, które idą jeszcze dalej – jeśli jakiś film ma nieodpowiednich fanów (cokolwiek to znaczy), z góry jest on uznawany za niewarty obejrzenia.

Na pierwszą myśl tego typu podejście wydaje mi się nieco infantylne. Dzieło powinno być oceniane przez bardziej obiektywne walory niż życie osobiste twórcy. Wartościowanie twórczości poprzez to do jakiej grupy odbiorców trafia najczęściej, wydaje mi się już całkowitą paranoją.

Jednak analizując to głębiej, naszła mnie pewna wątpliwość czy aby na pewno rozgraniczanie prywatnego życia twórcy od jego dzieł zawsze jest takie oczywiste. Wiadome jest przecież, że osoby, które doświadczyły pewnych sytuacji życiowych, potrafią przedstawić je w sposób bardziej wiarygodny niż osoby jedynie „fantazjujące” na dany temat. Twórcy, którzy przekroczyli pewne społecznie przyjęte normy  w życiu, zwykle są uznawani za bardziej interesujących. Artyści głęboko doświadczeni, są bardziej autentyczni. 

W konsekwencji okazuję się, że najbardziej przerażającym i mrocznym horrorem będzie właśnie ten, w którym reżyser ma krew na rękach i śmierć na własnym sumieniu. Najbardziej wzruszającą piosenką o utraconej miłości będzie właśnie ta, w której wokalista sięga do własnych doświadczeń związanych z bolesnym rozstaniem. Życie przekuwa się na sztukę, zacierając granicę między tym kim jest artysta a tym, co artysta stworzył.

W świetle powyższych słów, sposób oceniania niektórych moich znajomych wydaje mi się bardziej zrozumiały, artysta w końcu zawsze, świadomie lub nie, przemyca kawałek siebie do swojej twórczości. Pytanie tylko czy istnieje powód, dla którego nasz zachwyt nad danym dziełem powinien budzić niepokój, dlatego że podoba nam się kreacja stworzona w umyśle złego człowieka czy szaleńca? Czy jeśli potrafimy podziwiać dzieło kogoś w naszym mniemaniu moralnie zdegenerowanego, to czy i z nami coś jest nie tak?

Do tej pory nigdy nie czułam niepokoju lub niesmaku doceniając dzieła osób o wątpliwej moralności, nie ma w końcu ludzi nieskazitelnych. Jednak kiedy niedawno widziałam rysunki, które stworzył człowiek chory na schizofrenię, a które naprawdę mi się podobały, zaczęłam zastanawiać się czy to ma jakiś związek z moją kondycją psychiczną. Interpretacja sztuki to w końcu proces bardzo intymny. Odbierając dzieło, przetwarzamy emocje, myśli danego artysty w sobie, przyjmujemy je z zachwytem bądź odrzucamy jako niezrozumiałe.

Można oczywiście artyzm oddzielić od moralności. Szaleństwo może zrodzić sztukę nieosiągalną dla zwykłego człowieka, bo w szaleństwie nic nie ogranicza wyobraźni. Skrajny brak zahamowań moralnych często wiązany jest z postradaniem zmysłów. Czy taka kombinacja może kreować prawdziwą sztukę? Gdyby seryjny morderca tworzył obrazy, przykładowo malował surrealistyczne kwiaty, to czy ów wytwór jego wyobraźni i umiejętności manualnych byłby artystycznym dziełem? A jeśli nie, to gdzie jest ta granica między sztuką a bezwartościowym tworem osoby złej, bądź niepoczytalnej?

"Sztuka spadania” Tomasza Bagińskiego wydaję mi się dobrą wizualizacją myśli przewodniej notki.