Kiedyś w modzie było doradztwo związkowe. Telewizja, prasa
kobieca i Internet bombardował społeczeństwo arcyskutecznymi radami jak
uzdrowić relacje z partnerem, dzieckiem, teściową i szwagrem siostry. Ten temat
powoli odchodzi do lamusa, a od pewnego czasu wciąż natykam się na osoby, które
uczą szarą, ogłupiałą masę jak ułożyć swoje życie z przedmiotami.
Z szeroko otwartymi oczami obserwuję w telewizji wysyp
programów podpowiadających jak uporządkować swoje mieszkanie. Tak, mieszkanie. Okazuję się, że Polki, do niedawna uważane za doskonałe, pełne poświęcenia
gospodynie, nie są już w stanie skutecznie, a przede wszystkim samodzielnie,
ścierać kurzu na półkach. W odpowiedzi na to TVN stworzył program o Perfekcyjnej Pani
Domu, która z poświęceniem godnym ambasadora UNICEF-u wyjaśnia, że
najważniejszy w życiu każdej matki, żony i kochanki powinien być czysty dom.
Jest to sprawa najwyższej rangi, która ją samą zmusza do czyszczenia wanny o 2
w nocy, bo przecież nikt normalny nie zmruży oczu, zdając sobie sprawę z panoszącego
się brudu w łazience.
Perfekcyjna Pani Domu zajmuje się nie tylko wskazywaniem
wszystkim Polkom jakie powinny być jej życiowe priorytety (wyczyszczony dywan,
równo poukładane ubrania w szafach i wiązanie kokardek na kiju od szczotki). Ona wypowiedziała wojnę feministkom, gdyż to one są odpowiedzialne za
kurz pod łóżkiem i niedbale wyprasowane męskie koszule. Te bezczelne,
zdegenerowane babsztyle propagują model współczesnej kobiety – wyzwolonej od
kompulsywnej potrzeby sprzątania. W konsekwencji domy stają się zapuszczone, a
obiady jada się na talerzach zdejmowanych wprost z suszarki, bez wcześniejszego
dokładnego polerowania!
Na szczęście Perfekcyjna Pani Domu dostała program w ramówce
jednej z najpopularniejszych stacji w Polsce i może tam ze śmiertelnie poważną miną, w białych rękawiczkach, sprawdzać czy kurz z
kabli za telewizorem został dokładnie usunięty. Odczarowuje też stereotyp,
który zawładnął umysłami młodych kobiet – gospodyni, która z poświęceniem oddaje
się odkurzaniu, sprzątaniu, czyszczeniu i myciu podłóg w gumowych rękawiczkach
wcale nie jest nudną kurą domową bez ambicji. Kobieta, której najważniejszym
życiowym celem jest doprowadzenie mieszkania do perfekcyjnego porządku i
zasiadanie wieczorem z rodziną przy czystym stole jest wzorem cnót i przykładem
istoty, która odnalazła swoją drogę do szczęścia (a może i zbawienia).
Alternatywą dla ludzi, którzy nie potrafią poradzić sobie z
nawałem przedmiotów jest tzw. minimalizm. Polega on na pozbyciu się wszystkich
zbędnych przedmiotów i ograniczenia się do jak najmniejszej ich ilości
(idealnie jest mieć mniej niż 100 rzeczy). Idea ta ma wymiar
polityczno-ekonomiczny – jest odpowiedzią na kryzys ogarniający Europę,
psychologiczny – przestajemy być niewolnikami przedmiotów oraz ratuje nas od
wyniszczającego nasze mózgi i portfele konsumpcjonizmu, który zmusza nas do
kupowania coraz nowocześniejszych, bardziej markowych i lepszych (cokolwiek to
znaczy) gadżetów. Dodatkowo oszczędzamy czas na sprzątanie i układanie swoich
rzeczy oraz mamy pieniądze na np. podróże.
Po głębszym namyślę odkryłam, że w zasadzie do życia jest mi niezbędne mniej niż 20 przedmiotów. Z ubrań – jedna ciepła sukienka
(zastępująca spodnie i koszulki) + ciepłe rajstopy, letnia sukienka, komplet
bielizny, kurtka i buty trekingowe. Ciepłą sukienkę można nosić od jesieni do
wiosny, letnia sukienka nadaje się na piżamkę w zimniejsze dni i ubiór
wierzchni latem. Dzięki rajstopom wyeliminowałabym problem ze zbędnymi
skarpetami. Wszystko można prać przed snem, tym bardziej, że w upalne dni
spanie nago wydaję się przywilejem, a nie obowiązkiem. Do tego nóż zastępujący
nożyczki, przycinak do paznokci, łyżkę i widelec, który pomoże rozwinąć
zręczność manualną (otworzenie nim puszki, pozbywanie się zbędnych włosów na
ciele oraz zrobienie z jego pomocą pedicuru może być ciekawym doświadczeniem), tablet z ładowarką i grzejnik, by móc suszyć co wieczór ubrania. Zamiast łóżka
ciepły śpiwór z karimatą, który w ciągu dnia będzie służył jako płaski fotel. Z kosmetyków:
uniwersalny szampon do włosów, mogący pełnić jednocześnie funkcję zwykłego
żelu. Urządzeń sanitarnych nie liczę, w końcu one są zazwyczaj w komplecie z
mieszkaniem, a ich demontaż nie zawsze jest taki łatwy. I to wszystko. Po co
komuś coś więcej? Czytać można w czytelni, poruszać się na nogach, prać
ręcznie, stołować w barze obok domu, a kosmetyki to wymysł wielkich
koncernów, które mamią nas obietnicami piękniejszej cery, bardziej lśniących
włosów i nie popękanych stóp.
Wizja spakowania całego swojego dobytku w jednej kieszeni
(wyłączając grzejnik, ale on z założenia jest urządzeniem mało mobilnym) jest
naprawdę fascynująca. W dodatku brak
posiadania zbędnych przedmiotów wymusza ciągłe wychodzenie z domu (zwiększa to
aktywność ruchową), w końcu nie można spędzać całych dni na leżeniu, o głodzie, na
karimacie z tabletem w dłoniach. Przymus robienia codziennego prania i tak jest
mniej czasochłonny niż ciągła walka o porządek wśród tysięcy niepotrzebnych rzeczy.
Jednak, mimo tego co oferują mi współcześni
mentorzy, mój pokój wciąż wygląda jak luźna interpretacja obrazu Hiroszimy po
wybuchu bomby atomowej. Wbrew pozorom nie jest to wynik mojego porażającego
lenistwa, biegam trzy razy w tygodniu. Jaka leniwa osoba biega trzy razy w
tygodniu? Nie jestem też ofiarą PRL-u, nie ma we mnie przymusu gromadzenia
wszystkich przedmiotów łącznie z ich opakowaniami, bo a nuż coś się przyda. Po
prostu ponad wszystko cenię sobie swój czas oraz wygodę.
Nie mam potrzeby codziennie wypowiadać walki kurzowi, ani
obsesyjnie odkładać rzeczy na swoje miejsce. Kubki zbieram z biurka kiedy
piramida, którą z nich tworzę, staje się mało stabilna i grozi zawaleniem, dzięki czemu oszczędzam czas i
wodę (szybciej i ekonomicznej zmywa się 10 kubków, niż co godzinę jeden). Jeśli
w pewnym okresie swojego życia zajmuję się czytaniem konkretnych książek i
rozwiązywaniem krzyżówek wieczorami, nie mam nic przeciwko temu by znajdować je
we własnym, dużym łóżku. Schylanie się po długopis leżący na podłodze czy
odkładanie wieszaków na biurko są standardem, który sprawia, że wszystkie
potrzebne rzeczy są zwykle w zasięgu mojej ręki. Nie mam nic przeciwko
trzymaniu w szafie sukienki, której używam nie częściej niż raz na rok, a nawet
na pięć, grunt to świadomość, że jeśli przyjdzie odpowiednia okazja, ja będę
miała co na siebie założyć. Chociaż zwykle wkładam nie więcej niż jedną parę
skarpet jednocześnie, lubię mieć ich więcej, by ograniczać się do dwóch, a nie siedmiu prań w
tygodniu.
Oczywiście życie w permanentnym bałaganie miewa swoje ciemne
strony. Czasami przewracam się o własne meble, bo od czasu do czasu mam kaprys
by dla wygody przesunąć łóżko pod biurko, a deska do prasowania nie chce się
jakoś sama złożyć, nawet jeśli nikt na niej nie prasuje. Jeśli do tego dochodzą
otwarte drzwi szafy i wysunięte szuflady, fotel i stolik lądują na środku
pokoju, więc by dostać się do drzwi muszę pokonać wymagający nie lada
sprawności fizycznej tor przeszkód. Moja siostra wyraziła kiedyś głęboką
wdzięczność za to, że czasem wpadają do mnie znajomi, co zmusza mnie do
gruntownych porządków raz w miesiącu i okazjonalnego wrzucania zawartości
pokoju do szafy, kiedy zbliża się godzina odwiedzin.
I mimo tego, że posiadanie zbędnych rzeczy i nieporządku w
pokoju stało się już niemal politycznie niepoprawne, ja lubię swój chaos, czy
też jak kto woli – twórczy bałagan. Cieszę się, że nie muszę pięć razy
zastanawiać się nad tym czy zrobić sobie kanapkę, bo być może zabrudzę perfekcyjnie wypolerowaną podłogę. Chcę mieć kilka długopisów, bo gdy w
jednym skończy się wkład, po prostu sięgnę po drugi. O 2 w nocy wolę obejrzeć
film lub zwyczajnie spać, niż martwić się zaciekami na umywalce. I chociaż moje
poglądy mogą wydawać się kontrowersyjne, ja będę się upierała, że wolność osobista
to również możliwość posiadania takiego nieporządku, na jaki człowiek ma
ochotę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz