Niektórzy moi znajomi oceniają
filmy, książki lub muzykę poprzez osobowość ich twórców. Przykładowo, jeśli
artysta jest heroinistą albo zdradza partnera, automatycznie jego twórczość
jest traktowana jako bezwartościowa . Znam osoby, które idą jeszcze dalej –
jeśli jakiś film ma nieodpowiednich fanów (cokolwiek to znaczy), z góry jest on
uznawany za niewarty obejrzenia.
Na pierwszą myśl tego typu
podejście wydaje mi się nieco infantylne. Dzieło powinno być oceniane przez
bardziej obiektywne walory niż życie osobiste twórcy. Wartościowanie twórczości
poprzez to do jakiej grupy odbiorców trafia najczęściej, wydaje mi się już
całkowitą paranoją.
Jednak analizując to głębiej,
naszła mnie pewna wątpliwość czy aby na pewno rozgraniczanie prywatnego życia
twórcy od jego dzieł zawsze jest takie oczywiste. Wiadome jest przecież, że
osoby, które doświadczyły pewnych sytuacji życiowych, potrafią przedstawić je w
sposób bardziej wiarygodny niż osoby jedynie „fantazjujące” na dany temat.
Twórcy, którzy przekroczyli pewne społecznie przyjęte normy w życiu,
zwykle są uznawani za bardziej interesujących. Artyści głęboko doświadczeni, są
bardziej autentyczni.
W konsekwencji okazuję się, że
najbardziej przerażającym i mrocznym horrorem będzie właśnie ten, w którym
reżyser ma krew na rękach i śmierć na własnym sumieniu. Najbardziej wzruszającą
piosenką o utraconej miłości będzie właśnie ta, w której wokalista sięga do
własnych doświadczeń związanych z bolesnym rozstaniem. Życie przekuwa się na
sztukę, zacierając granicę między tym kim jest artysta a tym, co artysta
stworzył.
W świetle powyższych słów, sposób
oceniania niektórych moich znajomych wydaje mi się bardziej zrozumiały, artysta
w końcu zawsze, świadomie lub nie, przemyca kawałek siebie do swojej twórczości.
Pytanie tylko czy istnieje powód, dla którego nasz zachwyt nad danym dziełem
powinien budzić niepokój, dlatego że podoba nam się kreacja stworzona w umyśle
złego człowieka czy szaleńca? Czy jeśli potrafimy podziwiać dzieło kogoś w
naszym mniemaniu moralnie zdegenerowanego, to czy i z nami coś jest nie tak?
Do tej pory nigdy nie czułam
niepokoju lub niesmaku doceniając dzieła osób o wątpliwej moralności, nie ma w
końcu ludzi nieskazitelnych. Jednak kiedy niedawno widziałam rysunki, które
stworzył człowiek chory na schizofrenię, a które naprawdę mi się podobały,
zaczęłam zastanawiać się czy to ma jakiś związek z moją kondycją psychiczną.
Interpretacja sztuki to w końcu proces bardzo intymny. Odbierając dzieło,
przetwarzamy emocje, myśli danego artysty w sobie, przyjmujemy je z zachwytem
bądź odrzucamy jako niezrozumiałe.
Można oczywiście artyzm oddzielić
od moralności. Szaleństwo może zrodzić sztukę nieosiągalną dla zwykłego
człowieka, bo w szaleństwie nic nie ogranicza wyobraźni. Skrajny brak zahamowań
moralnych często wiązany jest z postradaniem zmysłów. Czy taka kombinacja może
kreować prawdziwą sztukę? Gdyby seryjny morderca tworzył obrazy, przykładowo
malował surrealistyczne kwiaty, to czy ów wytwór jego wyobraźni i umiejętności
manualnych byłby artystycznym dziełem? A jeśli nie, to gdzie jest ta granica
między sztuką a bezwartościowym tworem osoby złej, bądź niepoczytalnej?
"Sztuka spadania” Tomasza Bagińskiego wydaję mi się dobrą wizualizacją myśli przewodniej notki.
"Sztuka spadania” Tomasza Bagińskiego wydaję mi się dobrą wizualizacją myśli przewodniej notki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz